Po rejsie zasiadam sobie na chwilę relaksu przy Intrepidzie i jednym z niezliczonych ogrodów wybiegowych dla psów (ten akurat jest dość kompaktowy) i zastanawiam się, co dalej.
Cóż, ESB jest tak blisko, to załatwmy i tą atrakcję! Idę do niej okrężną drogą, bowiem przez siedzibę ONZ, a potem Grand Central Terminal. Rzut oka na mapę wystarczy, by zobaczyć, jak bardzo nie szanuję swego czasu tutaj (nie wspominając o kończynach dolnych). Po drodze odkrywam ten oto produkt masowo dostępny w tutejszych sklepach (później orientuję się, że jest też w mym hotelowym "markecie").
Pierwszy z ww. przystanków, to wielkie rozczarowanie. Ot, gdański "zieleniak" (no, może trochę wyższy) rzucony losowo gdzieś na Manhattan. Nawet kurde flagi pościągali.
Stromymi schodami wspinam się na właściwy poziom Manhattanu i po chwili jestem na tutejszym dworcu centralnym. To ja rozumiem! Hall główny robi nieziemskie wrażenie, pewnie ze względu na tematykę zamieszczoną na sklepieniu.
No dobra, teraz to już prosto do... Eee, a jednak nie. Po wyjściu z GCT skręcam w Fifth Avenue, a tu sprzed wejścia do wielkiej nowojorskiej biblioteki publicznej zapraszają mnie do zajrzenia tam banery informujące o bezpłatnej wystawie skarbów kolekcji niejakiego Polonsky'ego. Hmm, bezpłatna, nazwisko jakieś takie swojskie, czemu nie? Może nawet jakieś polonica się znajdą... Cóż, okazuje się, że polskich akcentów nie ma tam żadnych, ale i tak zdecydowanie warto skorzystać (tym bardziej, że sprawdza się akurat ta część prognozy, która mówi o przelotnym deszczyku). Są tu starodruki (np. biblia Gutenberga z XV w., czy jedna ze stron sporządzonej przez Jeffersona odręcznej kopii Deklaracji Niepodległości), ciekawe pamiątki po znanych osobistościach, czy mapy.
Ta ostatnia, to ewenement. Jej sporządzanie zajęło 20 lat i jest wykorzystywana nawet dziś, gdy inżynierowie sprawdzają na różne cele lokalizację koryt dawnych cieków wodnych, którymi poprzecinany był Manhattan.
Teraz to już nie ma zmiłuj... Empire State Building, nadchodzę! Jestem mile zaskoczony, bo nie muszę stać w żadnej kolejce (te tworzą się zapewne bliżej zachodu słońca). Ponowne skanowanie kodu QR i już zmierzam do czeluści tego najbardziej chyba znanego symbolu nie tylko Manhattanu, ale całego Nowego Jorku. Dolna część, to bardzo ciekawe multimedialne muzeum .
Potem jazda windą, której kabina pełni również funkcje audiowizualne i jestem na szczycie!
Chmury są na szczęście na tyle wysoko, że nie psują widoku. Podczas zachodu słońca i po nim byłoby może lepiej, ale nie narzekam, tym bardziej, że odczuwam pozytywne zaskoczenie, gdy kraty wokół tarasu (poniżej jest też oszklone piętro) okazują się mocno ażurowe i pozwalające na robienie zdjęć bez ich udziału w planie. Wydaje mi się, że kiedyś zamiast krat była tu metalowa siatka, a jej oczka na pewno nie dawały takiego komfortu.
Zegnam się z ESB - to było urocze randez vous.
By utrzymać jeszcze przez chwilę romantyczny nastrój cofam się do parku Bryanta, w którym urządzono już (mimo letniej temperatury) jedno z kilku nowojorskich lodowisk pod chmurką.
Teraz drobny, 6-kilometrowy spacer do mojego AC i zostaje do załatwienia ostatni punkt programu.
Jest nim (zasygnalizowany już) wieczorny bezpłatny rejs na Staten Island i z powrotem. Z hotelu mam tam 10 minut na piechotę. Gdy docieram do przystani promowej, akurat rozpoczyna się boarding.
Staję na tarasie ciągnącym się wzdłuż prawej burty. Prom po chwili rusza i oddalając się od brzegu pokazuje wieczorną twarz dolnego Manhattanu i New Jersey.
Po jakimś czasie mijamy Statuę Wolności, która jest jednak - zgodnie z moimi podejrzeniami - na tyle daleko od nas, że wcześniejszy rejs komercyjny uznaję za dobrą inwestycję.
Po dotarciu do Staten Island schodzę że statku wraz z wszystkimi pasażerami, a następnie - z niektórymi z nich - wracam od razu na tą samą jednostkę, by popłynąć z powrotem na Manhattan.
Cóż za udany kolejny dzień. Jutro - o ile sprawdzą się zapowiedzi internetowych synoptyków - aura ma powrócić do postaci krystalicznej
:)Wstaję o wschodzie słońca i jeszcze przed śniadaniem idę na sąsiedni bulwar zobaczyć, jak o tej porze prezentuje się Brooklyn i dolny Manhattan. Widoki cieszą oczy...
[/quote]Check in na lot do FRA był jeszcze szybszy. Zdziwiło mnie, że nie sprawdzano ani ESTA, ani szczepienia. Lufthansie wystarczą najwyraźniej dane wprowadzone przeze mnie w trakcie on line check in, a zwłaszcza odhaczony "ptaszek" przy oświadczeniu, że jakby co, to poniosę wszelkie koszty, jeśli nie wpuszczą mnie do USA.... No ale chyba nie zrobią mi tego przy mojej pierwszej w życiu wizycie tamże[/quote]Coś się zmieniło w tym temacie. Przy tegorocznym wylocie z WAW do Toronto nikt nie sprawdzał kanadyjskiej eTA. Znaczy, że była sprawdzona w inny sposób. Zarówno kanadyjska eTA jak i amerykańska ESTA są powiązane z numerem paszportu. Po maszynowym odczycie paszportu przez osobę na check-inie czy urzędnika Immigration po prostu widać, że klient ma eTA czy ESTA.
We FRA obsługiwał mnie bardzo młody chłopak, chyba nowicjusz (pytał sąsiadów o różne kwestie), więc być może działał asekuracyjnie
:)Na marginesie, SQ daje na cały lot wifi gratis dla pasażerów w C i F, więc chyba nadam jeszcze odcinek z pokładu (z którego piszę właśnie te słowa).
Wiedziałem, że po przylocie będzie jeszcze bieganina, więc nawet jej nie sprawdzałem, co by się nie drażnić
:DWypiłem 2 kieliszki Shiraz (bardzo dobre, ale nawet nie wiem, z jakiego kraju) i tyle.Na bieżąco można sprawdzać tu:https://inflightmenu.singaporeair.com/home
@tropikey: zaiste poczekalnia LA w SCL jest znakomita - jest przeznaczona tylko dla paxów segmentu premium (bilet biznes / premium międzynarodowe) oraz posiadaczy najwyższego statusu w LATAMPASS.
@lataczuk mając do wyboru otwarte ramiona latynoskiego kraju i forum z dalekiego, zimnego środkowoeuropejskiego kraju - nic dziwnego że utonął w tych ramionach [emoji23]
W kwestii formalnej to Dolce Gusto jest ciśnieniowy (15 bar) . Z tanich i popularnych kapsułkowców tylko Tassimo Bosha oszukuje na ciśnieniu (3 bar). [emoji12]
tropikey napisał:(...) część z wyrobami reginalnymi, pamiątkami i innymi atrakcjami, dla których tu dotarłem jest dość mała. Może po prostu trafiłem tu o złej porze? Na szczęście, są charakterystyczne dla tej imprezy tańce ludowe, ale nie w wykonaniu zespołów folklorystycznych, lecz zwykłych mieszkańców.Co innego część jarmarczna, ze świeżą dostawą z Chin i Bangladeszu oraz że wszelkiego rodzaju second handem. Tu na brak sprzedawców narzekać nie można. Czyżby taka właśnie przyszłość czekała Feria de Mataderos?Dla mnie właśnie ta spontaniczność i tańce w wykonaniu mieszkańców, a nie zespołów, dodawały wyjątkowości właśnie temu miejscu.Nie pamiętam jakiejś większej ilości chińszczyzny - jeśli rzeczywiście co tydzień wygląda to tak jak mówisz, to niesamowita szkoda. :/
Jasne, pełna zgoda! Mnie też ujęło właśnie to, że bawili się zwykli ludzie, a nie wyszkolona do tego grupa
:)Fajnie, że mają w sobie tyle luzu, ale i szacunku dla tradycji. Już widzę, jak u nas na festynie ludzie wyskakują do oberka, czy innego kujawiaka
:DA co do asortymentu, to mam podejrzenie, że spora część wystawców mogła tego dnia nie przyjechać ze względu na niepewną pogodę, obawiając się, że klienci mogą nie dopisać.
Się kurde znalazł uważny czytelnik
:DWstyd się było przyznać, więc już o tym nie wspomniałem... Jakby to ująć... Na to, że mogłem to zrobić wpadłem dopiero w samolocie do GDN. Nie wiem dlaczego, ale lecąc z FRA do MUC założyłem sobie, że tam już wstępu nie mam.
Całkiem możliwe że mogliśmy się minąć na lotnisku AEP 18.11, z tym że ja leciałem do El Calafate.Kolejka rzeczywiście była taka że się załamałem, na szczęście po chwili pracownik lotniska wyciągnął z kolejki podróżnych na mój lot, do osobnego punktu check-in.Co ciekawe, do Salty lecialem kilka dni później i wtedy był luz.
Co do obłożenia w F @tropikey: oczywiście część miejsc jest sprzedawana (za cash albo mile- mile to też waluta, nie zapominajmy o tym; to nie jest żaden "darmowy" czy "nagrodowy" bilet jak często to się usiłuje prezentować
;-)), ale druga część często jest z upów - upy biorą się generalnie oczywiście z wypełnienia biznesu, ale też różnie z tym jest. Praktyczny przykład spoza protokołu: jest powiedzmy 2 pracowników linii wracających z urlopu na stby do C a kabina jest full - co się robi? Przenosi przy gejcie dwóch płatnych paxów z C do F (wg godności, czyli zaczynając od HON o ile są na liście) i w ten sposób tworzy dostępność dla tych z stby
;)
Obydwa regiony ładne, górzyste.W Patagonii byłem w dość turystycznych miejscach, takich jak El Chalten, Perito Moreno.W Salce pojechałem do większej dziczy - opuszczonych wiosek i kopalń na zachód od San Antonio de los Cobres.
Relacja wręcz nadziana przydatnymi uwagami i ciekawymi obserwacjami, a do tego pisane "live", to kawał dobrej roboty
:o Pytanie techniczne: czym robiłeś zdjęcia? Szczególnie te czernie z NY sprawiają wrażenie:tropikey napisał:
Dziękuję za miłe słowa
:)Oby jak najwięcej osób skorzystało!A co do zdjęć, to... telefonem
:) Huawei P20 Pro, więc już powoli robi się emeryt, na dodatek poobtłukiwany tu i ówdzie.
Drobny suplement do relacji (od str. 68)
:) https://etruckandtrailer.com/2023/02/01 ... er-1-2023/Wyjaśnienie:Dobry znajomy od wieków pasjonuje się autami, zwłaszcza takimi starszymi. Pisze o tym książki, przez wiele lat pracował w drukowanym magazynie o ciężarówkach, a gdy tytuł został zamknięty, uruchomił zbliżony, tylko że internetowy. Podczas pobytu w Argentynie zapytałem go o napotkanego tam Fiata, wyglądającego jak nasz 125p pick up. Wyjaśnił mi, że to wersja argentyńska i poprosił przy okazji o więcej zdjęć różnych tamtejszych okazów, no i tak doszło do tego, co powyżej
:)
Po rejsie zasiadam sobie na chwilę relaksu przy Intrepidzie i jednym z niezliczonych ogrodów wybiegowych dla psów (ten akurat jest dość kompaktowy) i zastanawiam się, co dalej.
Cóż, ESB jest tak blisko, to załatwmy i tą atrakcję! Idę do niej okrężną drogą, bowiem przez siedzibę ONZ, a potem Grand Central Terminal. Rzut oka na mapę wystarczy, by zobaczyć, jak bardzo nie szanuję swego czasu tutaj (nie wspominając o kończynach dolnych). Po drodze odkrywam ten oto produkt masowo dostępny w tutejszych sklepach (później orientuję się, że jest też w mym hotelowym "markecie").
Pierwszy z ww. przystanków, to wielkie rozczarowanie. Ot, gdański "zieleniak" (no, może trochę wyższy) rzucony losowo gdzieś na Manhattan. Nawet kurde flagi pościągali.
Jedyny plus, że odkrywam obecność tutaj brazyliskiego Kobry, o którym wspominałem kilkukrotnie w tej relacji (panie-barry-ktoredy-na-copacabane,212,162190).
Stromymi schodami wspinam się na właściwy poziom Manhattanu i po chwili jestem na tutejszym dworcu centralnym. To ja rozumiem! Hall główny robi nieziemskie wrażenie, pewnie ze względu na tematykę zamieszczoną na sklepieniu.
No dobra, teraz to już prosto do... Eee, a jednak nie. Po wyjściu z GCT skręcam w Fifth Avenue, a tu sprzed wejścia do wielkiej nowojorskiej biblioteki publicznej zapraszają mnie do zajrzenia tam banery informujące o bezpłatnej wystawie skarbów kolekcji niejakiego Polonsky'ego. Hmm, bezpłatna, nazwisko jakieś takie swojskie, czemu nie? Może nawet jakieś polonica się znajdą...
Cóż, okazuje się, że polskich akcentów nie ma tam żadnych, ale i tak zdecydowanie warto skorzystać (tym bardziej, że sprawdza się akurat ta część prognozy, która mówi o przelotnym deszczyku). Są tu starodruki (np. biblia Gutenberga z XV w., czy jedna ze stron sporządzonej przez Jeffersona odręcznej kopii Deklaracji Niepodległości), ciekawe pamiątki po znanych osobistościach, czy mapy.
Ta ostatnia, to ewenement. Jej sporządzanie zajęło 20 lat i jest wykorzystywana nawet dziś, gdy inżynierowie sprawdzają na różne cele lokalizację koryt dawnych cieków wodnych, którymi poprzecinany był Manhattan.
Teraz to już nie ma zmiłuj... Empire State Building, nadchodzę!
Jestem mile zaskoczony, bo nie muszę stać w żadnej kolejce (te tworzą się zapewne bliżej zachodu słońca). Ponowne skanowanie kodu QR i już zmierzam do czeluści tego najbardziej chyba znanego symbolu nie tylko Manhattanu, ale całego Nowego Jorku.
Dolna część, to bardzo ciekawe multimedialne muzeum .
Potem jazda windą, której kabina pełni również funkcje audiowizualne i jestem na szczycie!
Chmury są na szczęście na tyle wysoko, że nie psują widoku. Podczas zachodu słońca i po nim byłoby może lepiej, ale nie narzekam, tym bardziej, że odczuwam pozytywne zaskoczenie, gdy kraty wokół tarasu (poniżej jest też oszklone piętro) okazują się mocno ażurowe i pozwalające na robienie zdjęć bez ich udziału w planie. Wydaje mi się, że kiedyś zamiast krat była tu metalowa siatka, a jej oczka na pewno nie dawały takiego komfortu.
Zegnam się z ESB - to było urocze randez vous.
By utrzymać jeszcze przez chwilę romantyczny nastrój cofam się do parku Bryanta, w którym urządzono już (mimo letniej temperatury) jedno z kilku nowojorskich lodowisk pod chmurką.
Teraz drobny, 6-kilometrowy spacer do mojego AC i zostaje do załatwienia ostatni punkt programu.
Jest nim (zasygnalizowany już) wieczorny bezpłatny rejs na Staten Island i z powrotem. Z hotelu mam tam 10 minut na piechotę. Gdy docieram do przystani promowej, akurat rozpoczyna się boarding.
Staję na tarasie ciągnącym się wzdłuż prawej burty. Prom po chwili rusza i oddalając się od brzegu pokazuje wieczorną twarz dolnego Manhattanu i New Jersey.
Po jakimś czasie mijamy Statuę Wolności, która jest jednak - zgodnie z moimi podejrzeniami - na tyle daleko od nas, że wcześniejszy rejs komercyjny uznaję za dobrą inwestycję.
Po dotarciu do Staten Island schodzę że statku wraz z wszystkimi pasażerami, a następnie - z niektórymi z nich - wracam od razu na tą samą jednostkę, by popłynąć z powrotem na Manhattan.
Cóż za udany kolejny dzień. Jutro - o ile sprawdzą się zapowiedzi internetowych synoptyków - aura ma powrócić do postaci krystalicznej :)Wstaję o wschodzie słońca i jeszcze przed śniadaniem idę na sąsiedni bulwar zobaczyć, jak o tej porze prezentuje się Brooklyn i dolny Manhattan. Widoki cieszą oczy...