Most brookliński jest niby na wyciągnięcie ręki, ale żeby wejść na kładkę pieszą (albo z niej zejść), trzeba oddalić się nieco od brzegu. Najbliższe wejście piesze od mojej strony jest tu:
Nie wiem, czy to kwestia pogody, czy jest tu tak zawsze, ale tłum spacerowiczów wszelakiej maści i narodowości (choć dominują osoby hiszpańskojęzyczne) jest nieprzebrany. Gdy dodać do tego sprzedawców turystycznego badziewia oraz przynajmniej tuzin gości z obrotowymi podestami oferujących teledyskowe ujęcia z NYC z przebojem Alicii Keys w tle, robią się tu co chwilę małe korki. W takich momentach doceniam swoją szczupłość, czy raczej witkowatość, która pozwala na sprawne przeciskanie się przez przeszkody
:D .
Co by się jednak tu nie działo, muszę przyznać, że odczuwam efekt "Wow!". Zobaczenie tego miejsce na żywo, wzbudza dość entuzjastyczne odczucia. Niby zwykły most, na dodatek w smrodzie spalin i hałasie aut przesuwających się powoli w obie strony jezdniami poniżej kładki, a jednak... Być może wrażenia byłyby inne w deszczu i chłodzie, ale dziś cieszę się jak dziecko. Do tego stopnia, że tą samą trasę pokonuję dziś dwukrotnie (za dnia i po zmroku) - w sumie 28,5 km na piechotę. To oczywiście nie tylko trasa z hotelu przez most i z powrotem. Obchodzę też spory kawałek nadwodnego Brooklynu (do Brooklyn Bridge Park Pier 5) i okolice 9/11 Memorial, a wbrew pozorom, to duże odległości.
Moje sobotnie popołudnie i wieczór prezentują się z grubsza tak:
Wracam do pokoju, a zmęczenie nie pozwala mi napisać ani słowa. Tak samo jest nazajutrz, no i dopiero dziś udaje mi się naskrobać powyższe słowa... Sam sobie jednak zgotowałem ten los. Przecież nikt mi nie kazał wszędzie łazić
;) Wiedziałem, że po przylocie będzie jeszcze bieganina, więc nawet jej nie sprawdzałem, co by się nie drażnić
:D Wypiłem 2 kieliszki Shiraz (bardzo dobre, ale nawet nie wiem, z jakiego kraju) i tyle. Na bieżąco można sprawdzać tu:
https://inflightmenu.singaporeair.com/homeDziś jest (tj. wtedy był) 6.11.2022 r. W Nowym Jorku oznacza to maratonowe szaleństwo. Nigdy nie ciągnęło mnie do tego antycznego dystansu, więc będę się trzymał od biegu... na dystans. A którędy na pewno nie prowadzi jego trasa? Po wodzie! Wybiorę się zatem dzisiaj w rejs. A co tam, niech będą dwa, a w zasadzie trzy
:) .
Najpierw wróćmy do tematu zasygnalizowanego w poprzednim wejściu - śniadania w AC NYC Downtown. Kogo nie interesują te kwestie, może przeskoczyć nieco dalej
;)
Niestety, potwierdzam wszystko to, o czym od lat piszą tutaj niektórzy z Was, tj. że poziom tzw. "soft product" (m. in. gastronomii śniadaniowej) - przynajmniej w hotelach sieciowych - jest w USA lata świetlne za Europą, nie wspominając o Azji. Hotele AC są o tyle wyjątkowe (w złym tego słowa znaczeniu), że goście statusowi nie otrzymują śniadania gratis. Bonusem jest kredyt "gastronomiczny" w dziennej wysokości 10 USD na gościa. Starając się go choć ciutkę uefektywnić, rezerwuję pokój dla dwóch osób, dzięki czemu, do dyspozycji mam podwójny kredyt. Podczas meldowania się próbuję - choć wiem, że to raczej droga do nikąd - załatwić sprawę tak, żeby tymi kredytami "dwojga" gości pokryć łącznie koszt jednego śniadania, który tak się akurat składa, że wynosi 20 USD (o ile rezerwuje się je poprzedniego dnia, bo zakup bezpośrednio przed śniadaniem, to już 25 USD mniej w portfelu). Dwoje recepcjonistów zgodnie twierdzi, że tak się nie da, więc będę musiał dołożyć tą dychę od siebie za każdy poranny posiłek. Na szczęście, nie ma żadnego problemu, bym kredyt "2-go gościa" wykorzystał od razu w sklepiku tuż obok recepcji. Cóż, sklepik, to określenie zdecydowanie na wyrost dla tych kilkunastu półek, na których stoi trochę produktów wycenionych tak, jakby sprzedawane były w Wersalu. Darowanemu koniowi (tu raczej mustangowi) w zęby się jednak nie zagląda
;) Ten sam układ stosuję przez kolejne dni. Na koniec okazuje się, że system kredytowy przerasta nie tylko mnie. Podczas wymeldowania, zamiast 30 USD muszę za te moje 3 śniadania dopłacić ciut ponad 20. Na podstawie rachunku z recepcji nijak nie jestem w stanie ustalić, jak to zostało obliczone, no ale nie będę się przecież o to kłócił
:D
Wracając do samego śniadania, to jest ono mizerne, ale biorąc pod uwagę horrendalne (moim zdaniem) ceny posiłków w NJ, trzeba się cieszyć i tym, bo za te 10 USD dopłaty (a po ww. ostatecznym rozrachunku za jakieś 7 USD) nic lepszego nie dostanę. Wygląda to tak:
Wiem, niewiele tam widać, bo i niewiele jest, choć udaje mi się z tego wycisnąć codziennie całkiem obfity posiłek. Pieczywo można sobie odpuścić, bo są tylko suche pokrojone kromki. Jedynie rogaliki francuskie przechodzą test zjadalnosci. Na talerzach są plastry sera (2 rodzaje), salami, wędliny drobiowej i czegoś a la szynka szwarzwaldzka. Są też "eggburgery" (zawsze max. 2, ale donoszą kolejne) z jajkiem sadzonym i bekonem, owsianka, ugotowane jajka, a w lodówkach jogurty w opakowaniach. Najwięcej ilościowo jest owoców (ananas, melon, borówki amerykańskie). Wreszcie, o czym nikt nie informuje, póki się samemu człowiek nie podpyta, bez dopłaty są jajecznice i omlety (te drugie zupełnie w porządku) robione w kuchni na zamówienie. Do tego soki i kawa/herbata z termosów. Reasumując, przy odrobinie kreatywności, "food & bevarage credit" można tu zoptymalizować.
Więcej już o gastronomii w AC Downtown nie będzie. Opis jest dla potomnych, którzy tu być może kiedyś trafią i będą się zastanawiać, jak żyć
:D ?
Gdzie to ja byłem... A ha! Rejsy. Będą w pewnym rozrzuceniu czasowym. Zacznijmy od pierwszego. Rano, zgodnie z prognozą, jest pochmurno, ale ciepło, bo temperatura ma dojść do 25 st. C. Spodziewane są też jakieś drobne opady. Dla maratończyków to drugie jest ok, a pierwsze nie za bardzo. Dla mnie w zasadzie odwrotnie.
Przed wyjazdem kupiłem na Expedii za 75 USD (z użyciem jakiegoś kodu zniżkowego) jeden z nowojorskich pass'ów dający mi wstęp do 3 atrakcji. Dwa mam zamurowane na coś innego, ale jeden można byłoby wykorzystać już teraz. Wezmę zatem rejs do Statuy (vel Statui, bo taki dopełniacz jest ponoć też w porządku) Wolności. Tak, wiem, że można to zrobić też za darmo, promem na Staten Island, ten jednak nie przepływa tak blisko obiektu moich zainteresowań, a poza tym, startuje z czubka Manhattanu, podczas gdy rejs komercyjny, dzięki temu, że rozpoczyna się zaraz przy lotniskowcu-muzeum (czyli na wysokości Times Square) daje możliwość obejrzenia sporej części wyspy od strony wody. A tak w ogóle - uwaga, spoiler - to przecież jeden rejs nie musi wykluczać drugiego
;)
Sprawdzam szybko, że dzisiaj najbliższy rejs zaczyna się o 10:30, a jest 9:00. Do celu mam 6,5 km. Zdążę nawet na piechotę. Ruszam zatem w kierunku rzeki Hudson, mijając po drodze kilka widzianych już wcześniej zakątków.
Hudson River Park ciągnie się kilometrami. Mimo prowadzonych gdzieniegdzie prac rewitalizacyjnych, jest to rewelacyjne miejsce i najwyraźniej bardzo cenione przez mieszkańców, bo jest tu masa biegaczy, rowerzystów i zwykłych spacerowiczów. Niestety, pośpiech nie pozwala mi zrobić zbyt wielu zdjęć.
Na miejsce docieram, gdy rozpoczyna się już zaokrętowanie. Pan w kasie skanuje mój kod QR, wydaje bilet i mogę od razu ruszać za innymi.
Siadam na otwartym pokładzie. Po chwili pojawia się kaowiec Dave, który jeszcze przed odbiciem od brzegu zaczyna snuć opowieść o mieście, miejscach, które będziemy mijać oraz o naszym głównym celu. Robi to przy tym lekko i przyjemnie. Czuję się nieco, jak na występie w którymś z tutejszych klubów komediowych.
Po obowiązkowym przeszywającym trzewia sygnale dźwiękowym odbijamy od nabrzeża. Trasa wiedzie wzdłuż brzegów Manhattanu, a wraz z przesuwaniem się statku Dave opowiada różne ciekawostki o widocznych bliżej lub dalej obiektach. Na przykład, byłem zupełnie nieświadomy tego, że Empire State Building był przez kilkadziesiąt lat klapą finansową, bo nie spełniły się plany inwestora, co do zapełnienia jego powierzchni. W zasadzie, najbardziej dochodową okazała się dopiero ta odsłona budynku, w której zaczął on funkcjonować jako atrakcja turystyczna. I tak sobie Dave gawędził o wielu innych budynkach, w tym oczywiście o samotnej damie z pochodnią (to akurat moje własne określenie). Popłyniecie, posłuchacie
:)
[/quote]Check in na lot do FRA był jeszcze szybszy. Zdziwiło mnie, że nie sprawdzano ani ESTA, ani szczepienia. Lufthansie wystarczą najwyraźniej dane wprowadzone przeze mnie w trakcie on line check in, a zwłaszcza odhaczony "ptaszek" przy oświadczeniu, że jakby co, to poniosę wszelkie koszty, jeśli nie wpuszczą mnie do USA.... No ale chyba nie zrobią mi tego przy mojej pierwszej w życiu wizycie tamże[/quote]Coś się zmieniło w tym temacie. Przy tegorocznym wylocie z WAW do Toronto nikt nie sprawdzał kanadyjskiej eTA. Znaczy, że była sprawdzona w inny sposób. Zarówno kanadyjska eTA jak i amerykańska ESTA są powiązane z numerem paszportu. Po maszynowym odczycie paszportu przez osobę na check-inie czy urzędnika Immigration po prostu widać, że klient ma eTA czy ESTA.
We FRA obsługiwał mnie bardzo młody chłopak, chyba nowicjusz (pytał sąsiadów o różne kwestie), więc być może działał asekuracyjnie
:)Na marginesie, SQ daje na cały lot wifi gratis dla pasażerów w C i F, więc chyba nadam jeszcze odcinek z pokładu (z którego piszę właśnie te słowa).
Wiedziałem, że po przylocie będzie jeszcze bieganina, więc nawet jej nie sprawdzałem, co by się nie drażnić
:DWypiłem 2 kieliszki Shiraz (bardzo dobre, ale nawet nie wiem, z jakiego kraju) i tyle.Na bieżąco można sprawdzać tu:https://inflightmenu.singaporeair.com/home
@tropikey: zaiste poczekalnia LA w SCL jest znakomita - jest przeznaczona tylko dla paxów segmentu premium (bilet biznes / premium międzynarodowe) oraz posiadaczy najwyższego statusu w LATAMPASS.
@lataczuk mając do wyboru otwarte ramiona latynoskiego kraju i forum z dalekiego, zimnego środkowoeuropejskiego kraju - nic dziwnego że utonął w tych ramionach [emoji23]
W kwestii formalnej to Dolce Gusto jest ciśnieniowy (15 bar) . Z tanich i popularnych kapsułkowców tylko Tassimo Bosha oszukuje na ciśnieniu (3 bar). [emoji12]
tropikey napisał:(...) część z wyrobami reginalnymi, pamiątkami i innymi atrakcjami, dla których tu dotarłem jest dość mała. Może po prostu trafiłem tu o złej porze? Na szczęście, są charakterystyczne dla tej imprezy tańce ludowe, ale nie w wykonaniu zespołów folklorystycznych, lecz zwykłych mieszkańców.Co innego część jarmarczna, ze świeżą dostawą z Chin i Bangladeszu oraz że wszelkiego rodzaju second handem. Tu na brak sprzedawców narzekać nie można. Czyżby taka właśnie przyszłość czekała Feria de Mataderos?Dla mnie właśnie ta spontaniczność i tańce w wykonaniu mieszkańców, a nie zespołów, dodawały wyjątkowości właśnie temu miejscu.Nie pamiętam jakiejś większej ilości chińszczyzny - jeśli rzeczywiście co tydzień wygląda to tak jak mówisz, to niesamowita szkoda. :/
Jasne, pełna zgoda! Mnie też ujęło właśnie to, że bawili się zwykli ludzie, a nie wyszkolona do tego grupa
:)Fajnie, że mają w sobie tyle luzu, ale i szacunku dla tradycji. Już widzę, jak u nas na festynie ludzie wyskakują do oberka, czy innego kujawiaka
:DA co do asortymentu, to mam podejrzenie, że spora część wystawców mogła tego dnia nie przyjechać ze względu na niepewną pogodę, obawiając się, że klienci mogą nie dopisać.
Się kurde znalazł uważny czytelnik
:DWstyd się było przyznać, więc już o tym nie wspomniałem... Jakby to ująć... Na to, że mogłem to zrobić wpadłem dopiero w samolocie do GDN. Nie wiem dlaczego, ale lecąc z FRA do MUC założyłem sobie, że tam już wstępu nie mam.
Całkiem możliwe że mogliśmy się minąć na lotnisku AEP 18.11, z tym że ja leciałem do El Calafate.Kolejka rzeczywiście była taka że się załamałem, na szczęście po chwili pracownik lotniska wyciągnął z kolejki podróżnych na mój lot, do osobnego punktu check-in.Co ciekawe, do Salty lecialem kilka dni później i wtedy był luz.
Co do obłożenia w F @tropikey: oczywiście część miejsc jest sprzedawana (za cash albo mile- mile to też waluta, nie zapominajmy o tym; to nie jest żaden "darmowy" czy "nagrodowy" bilet jak często to się usiłuje prezentować
;-)), ale druga część często jest z upów - upy biorą się generalnie oczywiście z wypełnienia biznesu, ale też różnie z tym jest. Praktyczny przykład spoza protokołu: jest powiedzmy 2 pracowników linii wracających z urlopu na stby do C a kabina jest full - co się robi? Przenosi przy gejcie dwóch płatnych paxów z C do F (wg godności, czyli zaczynając od HON o ile są na liście) i w ten sposób tworzy dostępność dla tych z stby
;)
Obydwa regiony ładne, górzyste.W Patagonii byłem w dość turystycznych miejscach, takich jak El Chalten, Perito Moreno.W Salce pojechałem do większej dziczy - opuszczonych wiosek i kopalń na zachód od San Antonio de los Cobres.
Relacja wręcz nadziana przydatnymi uwagami i ciekawymi obserwacjami, a do tego pisane "live", to kawał dobrej roboty
:o Pytanie techniczne: czym robiłeś zdjęcia? Szczególnie te czernie z NY sprawiają wrażenie:tropikey napisał:
Dziękuję za miłe słowa
:)Oby jak najwięcej osób skorzystało!A co do zdjęć, to... telefonem
:) Huawei P20 Pro, więc już powoli robi się emeryt, na dodatek poobtłukiwany tu i ówdzie.
Drobny suplement do relacji (od str. 68)
:) https://etruckandtrailer.com/2023/02/01 ... er-1-2023/Wyjaśnienie:Dobry znajomy od wieków pasjonuje się autami, zwłaszcza takimi starszymi. Pisze o tym książki, przez wiele lat pracował w drukowanym magazynie o ciężarówkach, a gdy tytuł został zamknięty, uruchomił zbliżony, tylko że internetowy. Podczas pobytu w Argentynie zapytałem go o napotkanego tam Fiata, wyglądającego jak nasz 125p pick up. Wyjaśnił mi, że to wersja argentyńska i poprosił przy okazji o więcej zdjęć różnych tamtejszych okazów, no i tak doszło do tego, co powyżej
:)
Most brookliński jest niby na wyciągnięcie ręki, ale żeby wejść na kładkę pieszą (albo z niej zejść), trzeba oddalić się nieco od brzegu. Najbliższe wejście piesze od mojej strony jest tu:
https://maps.app.goo.gl/5sDLMa6H455HYiVZ9
a pierwsze zejście na Brooklyn tu:
https://maps.app.goo.gl/E4bzAC5bnwh6VYrw9
Nie wiem, czy to kwestia pogody, czy jest tu tak zawsze, ale tłum spacerowiczów wszelakiej maści i narodowości (choć dominują osoby hiszpańskojęzyczne) jest nieprzebrany. Gdy dodać do tego sprzedawców turystycznego badziewia oraz przynajmniej tuzin gości z obrotowymi podestami oferujących teledyskowe ujęcia z NYC z przebojem Alicii Keys w tle, robią się tu co chwilę małe korki. W takich momentach doceniam swoją szczupłość, czy raczej witkowatość, która pozwala na sprawne przeciskanie się przez przeszkody :D .
Co by się jednak tu nie działo, muszę przyznać, że odczuwam efekt "Wow!". Zobaczenie tego miejsce na żywo, wzbudza dość entuzjastyczne odczucia. Niby zwykły most, na dodatek w smrodzie spalin i hałasie aut przesuwających się powoli w obie strony jezdniami poniżej kładki, a jednak... Być może wrażenia byłyby inne w deszczu i chłodzie, ale dziś cieszę się jak dziecko. Do tego stopnia, że tą samą trasę pokonuję dziś dwukrotnie (za dnia i po zmroku) - w sumie 28,5 km na piechotę. To oczywiście nie tylko trasa z hotelu przez most i z powrotem. Obchodzę też spory kawałek nadwodnego Brooklynu (do Brooklyn Bridge Park Pier 5) i okolice 9/11 Memorial, a wbrew pozorom, to duże odległości.
Moje sobotnie popołudnie i wieczór prezentują się z grubsza tak:
Wracam do pokoju, a zmęczenie nie pozwala mi napisać ani słowa. Tak samo jest nazajutrz, no i dopiero dziś udaje mi się naskrobać powyższe słowa... Sam sobie jednak zgotowałem ten los. Przecież nikt mi nie kazał wszędzie łazić ;) Wiedziałem, że po przylocie będzie jeszcze bieganina, więc nawet jej nie sprawdzałem, co by się nie drażnić :D
Wypiłem 2 kieliszki Shiraz (bardzo dobre, ale nawet nie wiem, z jakiego kraju) i tyle.
Na bieżąco można sprawdzać tu:
https://inflightmenu.singaporeair.com/homeDziś jest (tj. wtedy był) 6.11.2022 r. W Nowym Jorku oznacza to maratonowe szaleństwo. Nigdy nie ciągnęło mnie do tego antycznego dystansu, więc będę się trzymał od biegu... na dystans. A którędy na pewno nie prowadzi jego trasa? Po wodzie! Wybiorę się zatem dzisiaj w rejs. A co tam, niech będą dwa, a w zasadzie trzy :) .
Najpierw wróćmy do tematu zasygnalizowanego w poprzednim wejściu - śniadania w AC NYC Downtown. Kogo nie interesują te kwestie, może przeskoczyć nieco dalej ;)
Niestety, potwierdzam wszystko to, o czym od lat piszą tutaj niektórzy z Was, tj. że poziom tzw. "soft product" (m. in. gastronomii śniadaniowej) - przynajmniej w hotelach sieciowych - jest w USA lata świetlne za Europą, nie wspominając o Azji.
Hotele AC są o tyle wyjątkowe (w złym tego słowa znaczeniu), że goście statusowi nie otrzymują śniadania gratis. Bonusem jest kredyt "gastronomiczny" w dziennej wysokości 10 USD na gościa. Starając się go choć ciutkę uefektywnić, rezerwuję pokój dla dwóch osób, dzięki czemu, do dyspozycji mam podwójny kredyt. Podczas meldowania się próbuję - choć wiem, że to raczej droga do nikąd - załatwić sprawę tak, żeby tymi kredytami "dwojga" gości pokryć łącznie koszt jednego śniadania, który tak się akurat składa, że wynosi 20 USD (o ile rezerwuje się je poprzedniego dnia, bo zakup bezpośrednio przed śniadaniem, to już 25 USD mniej w portfelu). Dwoje recepcjonistów zgodnie twierdzi, że tak się nie da, więc będę musiał dołożyć tą dychę od siebie za każdy poranny posiłek. Na szczęście, nie ma żadnego problemu, bym kredyt "2-go gościa" wykorzystał od razu w sklepiku tuż obok recepcji. Cóż, sklepik, to określenie zdecydowanie na wyrost dla tych kilkunastu półek, na których stoi trochę produktów wycenionych tak, jakby sprzedawane były w Wersalu. Darowanemu koniowi (tu raczej mustangowi) w zęby się jednak nie zagląda ;)
Ten sam układ stosuję przez kolejne dni. Na koniec okazuje się, że system kredytowy przerasta nie tylko mnie. Podczas wymeldowania, zamiast 30 USD muszę za te moje 3 śniadania dopłacić ciut ponad 20. Na podstawie rachunku z recepcji nijak nie jestem w stanie ustalić, jak to zostało obliczone, no ale nie będę się przecież o to kłócił :D
Wracając do samego śniadania, to jest ono mizerne, ale biorąc pod uwagę horrendalne (moim zdaniem) ceny posiłków w NJ, trzeba się cieszyć i tym, bo za te 10 USD dopłaty (a po ww. ostatecznym rozrachunku za jakieś 7 USD) nic lepszego nie dostanę.
Wygląda to tak:
Wiem, niewiele tam widać, bo i niewiele jest, choć udaje mi się z tego wycisnąć codziennie całkiem obfity posiłek. Pieczywo można sobie odpuścić, bo są tylko suche pokrojone kromki. Jedynie rogaliki francuskie przechodzą test zjadalnosci. Na talerzach są plastry sera (2 rodzaje), salami, wędliny drobiowej i czegoś a la szynka szwarzwaldzka. Są też "eggburgery" (zawsze max. 2, ale donoszą kolejne) z jajkiem sadzonym i bekonem, owsianka, ugotowane jajka, a w lodówkach jogurty w opakowaniach. Najwięcej ilościowo jest owoców (ananas, melon, borówki amerykańskie). Wreszcie, o czym nikt nie informuje, póki się samemu człowiek nie podpyta, bez dopłaty są jajecznice i omlety (te drugie zupełnie w porządku) robione w kuchni na zamówienie. Do tego soki i kawa/herbata z termosów.
Reasumując, przy odrobinie kreatywności, "food & bevarage credit" można tu zoptymalizować.
Więcej już o gastronomii w AC Downtown nie będzie. Opis jest dla potomnych, którzy tu być może kiedyś trafią i będą się zastanawiać, jak żyć :D ?
Gdzie to ja byłem... A ha! Rejsy. Będą w pewnym rozrzuceniu czasowym. Zacznijmy od pierwszego.
Rano, zgodnie z prognozą, jest pochmurno, ale ciepło, bo temperatura ma dojść do 25 st. C. Spodziewane są też jakieś drobne opady. Dla maratończyków to drugie jest ok, a pierwsze nie za bardzo. Dla mnie w zasadzie odwrotnie.
Przed wyjazdem kupiłem na Expedii za 75 USD (z użyciem jakiegoś kodu zniżkowego) jeden z nowojorskich pass'ów dający mi wstęp do 3 atrakcji. Dwa mam zamurowane na coś innego, ale jeden można byłoby wykorzystać już teraz. Wezmę zatem rejs do Statuy (vel Statui, bo taki dopełniacz jest ponoć też w porządku) Wolności. Tak, wiem, że można to zrobić też za darmo, promem na Staten Island, ten jednak nie przepływa tak blisko obiektu moich zainteresowań, a poza tym, startuje z czubka Manhattanu, podczas gdy rejs komercyjny, dzięki temu, że rozpoczyna się zaraz przy lotniskowcu-muzeum (czyli na wysokości Times Square) daje możliwość obejrzenia sporej części wyspy od strony wody. A tak w ogóle - uwaga, spoiler - to przecież jeden rejs nie musi wykluczać drugiego ;)
Sprawdzam szybko, że dzisiaj najbliższy rejs zaczyna się o 10:30, a jest 9:00. Do celu mam 6,5 km. Zdążę nawet na piechotę. Ruszam zatem w kierunku rzeki Hudson, mijając po drodze kilka widzianych już wcześniej zakątków.
Hudson River Park ciągnie się kilometrami. Mimo prowadzonych gdzieniegdzie prac rewitalizacyjnych, jest to rewelacyjne miejsce i najwyraźniej bardzo cenione przez mieszkańców, bo jest tu masa biegaczy, rowerzystów i zwykłych spacerowiczów. Niestety, pośpiech nie pozwala mi zrobić zbyt wielu zdjęć.
Na miejsce docieram, gdy rozpoczyna się już zaokrętowanie. Pan w kasie skanuje mój kod QR, wydaje bilet i mogę od razu ruszać za innymi.
Siadam na otwartym pokładzie. Po chwili pojawia się kaowiec Dave, który jeszcze przed odbiciem od brzegu zaczyna snuć opowieść o mieście, miejscach, które będziemy mijać oraz o naszym głównym celu. Robi to przy tym lekko i przyjemnie. Czuję się nieco, jak na występie w którymś z tutejszych klubów komediowych.
Po obowiązkowym przeszywającym trzewia sygnale dźwiękowym odbijamy od nabrzeża. Trasa wiedzie wzdłuż brzegów Manhattanu, a wraz z przesuwaniem się statku Dave opowiada różne ciekawostki o widocznych bliżej lub dalej obiektach. Na przykład, byłem zupełnie nieświadomy tego, że Empire State Building był przez kilkadziesiąt lat klapą finansową, bo nie spełniły się plany inwestora, co do zapełnienia jego powierzchni. W zasadzie, najbardziej dochodową okazała się dopiero ta odsłona budynku, w której zaczął on funkcjonować jako atrakcja turystyczna.
I tak sobie Dave gawędził o wielu innych budynkach, w tym oczywiście o samotnej damie z pochodnią (to akurat moje własne określenie). Popłyniecie, posłuchacie :)