a towarzyszą tym daniom po kolei wina Torrentes, Sauvignon Blanc, Malbec Azul i Malbec Reserva. Wszystkie pyszne!
Ok. 16:00 rozpoczyna się obchód po bodedze. Traf chce, że grupę konsumująco-zwiedzających tworzą dziś prawie sami Europejczycy - czwórka z Niderlandów, para z Niemiec i ja, a na dodatek para z Argentyny, ale mówiąca po angielsku, więc prowadzący ma ułatwienie.
Po wizycie w Bodega Puna nie ma już dość czasu, by gdzieś jechać, więc zostaję w mojej cabanie i chłonę widoki. A że została mi jeszcze prawie połowa wczorajszej pizzy, którą żal byłoby zmarnować, już po zmierzchu konsumuję ją jeszcze, choć ostatnie kęsy przypominają nieco pythonowską pastylkę miętową.
Umawiam się z Marcosem na wymeldowanie ok. 9:00. Przychodzi kwadrans wcześniej, ale to dobrze, bo jestem już oporządzony i gotowy, by ruszyć do Cafayate. Z półeczek biorę miód wytwarzany w pasiece rodziny Marcosa, bo to nie jest zwykła rzecz taki pszczeli wyrób z wysokości ok. 2500 m.n.p.m. Zgarniam mały słoiczek za 600 ARS, a Marcos - mimo mojego oporu - dorzuca mi do tego gratisowo jeszcze dwa razy większy. Cóż to za miły gościu
:) Zaczynam mieć obawy, gdzie się pomieszczę z różnymi dobrami, bo wczoraj w Bodega Puna kupiłem jeszcze wino Torrentes, a przecież do końca pobytu może się coś jeszcze pojawić.
Mam dziś do przejechania 160 km. Niby nie za wiele, ale w tej części Argentyny ma to zająć wg nawigacji trzy i pół godziny (!). Niestety, w rzeczywistości wychodzi nawet nieco więcej, bo po drodze odwiedzam jeszcze Molinos, a potem zatrzymuję się w okolicach Angastaco. Przede wszystkim jednak powodem mojego czasochłonnego przejazdu jest to, że aż do okolic San Carlos (czyli przez ok. 130 km) jadę znowu moim "ulubionym" szutrem. Choć nie tylko. Raz mam na trasie nawet most z drewnianymi, dość luźnymi klepkami.
Mało tego, na sporym odcinku prowadzona jest - tak przynajmniej twierdzi tablica informacyjna - inwestycja w zakresie utwardzenia Ruta 40 i jest z tego powodu wielokilometrowy objazd.
Wyobraźcie sobie tylko... Już sama Ruta 40 jest jak jedna wielka droga zastępcza, a ja tłukę się jej objazdem. Nie muszę pewnie tłumaczyć, jaki jest jego standard
:( Opuszczam go zaraz przed Molinos, do którego trzeba odrobinę zboczyć z głównej drogi. Jest to maleńka, ale bardzo zadbana mieścina, której punktem centralnym jest - jak zwykle w tym rejonie - czworoboczny park z obowiązkowym popiersiem generała de Güemesa. Wzdłuż otaczającego park chodnika stoją nie lada bryki. Ta druga - wbrew moim podejrzeniom - to nie wyrób FSO, tylko argentyński Fiat 125 Multicarga (co wyjaśnia mi znajomy spec motoryzacyjny).
Kilkadziesiąt metrów dalej stoi największa atrakcja Molinos - Iglesia San Pedro Nolasco de los Molinos. Jego ściany zdobią wyjątkowe, bo tkane obrazki z drogi krzyżowej. Wraz z sąsiednimi budynkami (m.in. stylową Haciendą de Molinos) tworzy sielską, jakby wyrwaną z dawno przeminionych lat enklawę.
Kolejnym punktem postoju jest Monumento Natural Angastaco, czyli rozległy teren z pochyłymi lub wręcz poskręcanymi skałami. Byłoby dobrze nieco się weń zagłębić, ale jest chyba z 30 st. C, a musiałbym cały mój bagaż zostawić w aucie, co mogłoby skończyć się niezbyt dobrze, np. dla laptopa. Ograniczam się zatem do punktów widokowych wzdłuż drogi. Gdybyście tu jednak kiedyś byli, myślę, że nie byłoby głupim pomysłem zorganizować sobie nocleg we wsi Angastaco i zapoznać się bliżej z tą okolicą.
Po dotarciu do Cafayate (miejscowi wymiawiają to "kafasziate") melduję się w hotelu Plaza Cafayate, zaraz przy głównym placu miasta, przy którym wita mnie lokalny osioł (dosłowny).
Znowu cieszę się urokami blue dollara - za 2 noce ze śniadaniami płacę 17.500 ARS, czyli ok. 60 USD. Standard hotelu jest bardzo przyzwoity, więc uważam taką cenę za bardzo atrakcyjną
:)
Kilkadziesiąt metrów od hotelu jest Bodega Nanni, którą odwiedzam, by sprawdzić, czy sława Cafayate, jako regionu produkującego wyjątkowe wina jest zasłużona. Wygląda na to, że jest to biznes jakiegoś miejscowego polityka (albo pretendenta do takiego tytułu - trzeba go dojrzeć
;) ).
[/quote]Check in na lot do FRA był jeszcze szybszy. Zdziwiło mnie, że nie sprawdzano ani ESTA, ani szczepienia. Lufthansie wystarczą najwyraźniej dane wprowadzone przeze mnie w trakcie on line check in, a zwłaszcza odhaczony "ptaszek" przy oświadczeniu, że jakby co, to poniosę wszelkie koszty, jeśli nie wpuszczą mnie do USA.... No ale chyba nie zrobią mi tego przy mojej pierwszej w życiu wizycie tamże[/quote]Coś się zmieniło w tym temacie. Przy tegorocznym wylocie z WAW do Toronto nikt nie sprawdzał kanadyjskiej eTA. Znaczy, że była sprawdzona w inny sposób. Zarówno kanadyjska eTA jak i amerykańska ESTA są powiązane z numerem paszportu. Po maszynowym odczycie paszportu przez osobę na check-inie czy urzędnika Immigration po prostu widać, że klient ma eTA czy ESTA.
We FRA obsługiwał mnie bardzo młody chłopak, chyba nowicjusz (pytał sąsiadów o różne kwestie), więc być może działał asekuracyjnie
:)Na marginesie, SQ daje na cały lot wifi gratis dla pasażerów w C i F, więc chyba nadam jeszcze odcinek z pokładu (z którego piszę właśnie te słowa).
Wiedziałem, że po przylocie będzie jeszcze bieganina, więc nawet jej nie sprawdzałem, co by się nie drażnić
:DWypiłem 2 kieliszki Shiraz (bardzo dobre, ale nawet nie wiem, z jakiego kraju) i tyle.Na bieżąco można sprawdzać tu:https://inflightmenu.singaporeair.com/home
@tropikey: zaiste poczekalnia LA w SCL jest znakomita - jest przeznaczona tylko dla paxów segmentu premium (bilet biznes / premium międzynarodowe) oraz posiadaczy najwyższego statusu w LATAMPASS.
@lataczuk mając do wyboru otwarte ramiona latynoskiego kraju i forum z dalekiego, zimnego środkowoeuropejskiego kraju - nic dziwnego że utonął w tych ramionach [emoji23]
W kwestii formalnej to Dolce Gusto jest ciśnieniowy (15 bar) . Z tanich i popularnych kapsułkowców tylko Tassimo Bosha oszukuje na ciśnieniu (3 bar). [emoji12]
tropikey napisał:(...) część z wyrobami reginalnymi, pamiątkami i innymi atrakcjami, dla których tu dotarłem jest dość mała. Może po prostu trafiłem tu o złej porze? Na szczęście, są charakterystyczne dla tej imprezy tańce ludowe, ale nie w wykonaniu zespołów folklorystycznych, lecz zwykłych mieszkańców.Co innego część jarmarczna, ze świeżą dostawą z Chin i Bangladeszu oraz że wszelkiego rodzaju second handem. Tu na brak sprzedawców narzekać nie można. Czyżby taka właśnie przyszłość czekała Feria de Mataderos?Dla mnie właśnie ta spontaniczność i tańce w wykonaniu mieszkańców, a nie zespołów, dodawały wyjątkowości właśnie temu miejscu.Nie pamiętam jakiejś większej ilości chińszczyzny - jeśli rzeczywiście co tydzień wygląda to tak jak mówisz, to niesamowita szkoda. :/
Jasne, pełna zgoda! Mnie też ujęło właśnie to, że bawili się zwykli ludzie, a nie wyszkolona do tego grupa
:)Fajnie, że mają w sobie tyle luzu, ale i szacunku dla tradycji. Już widzę, jak u nas na festynie ludzie wyskakują do oberka, czy innego kujawiaka
:DA co do asortymentu, to mam podejrzenie, że spora część wystawców mogła tego dnia nie przyjechać ze względu na niepewną pogodę, obawiając się, że klienci mogą nie dopisać.
Się kurde znalazł uważny czytelnik
:DWstyd się było przyznać, więc już o tym nie wspomniałem... Jakby to ująć... Na to, że mogłem to zrobić wpadłem dopiero w samolocie do GDN. Nie wiem dlaczego, ale lecąc z FRA do MUC założyłem sobie, że tam już wstępu nie mam.
Całkiem możliwe że mogliśmy się minąć na lotnisku AEP 18.11, z tym że ja leciałem do El Calafate.Kolejka rzeczywiście była taka że się załamałem, na szczęście po chwili pracownik lotniska wyciągnął z kolejki podróżnych na mój lot, do osobnego punktu check-in.Co ciekawe, do Salty lecialem kilka dni później i wtedy był luz.
Co do obłożenia w F @tropikey: oczywiście część miejsc jest sprzedawana (za cash albo mile- mile to też waluta, nie zapominajmy o tym; to nie jest żaden "darmowy" czy "nagrodowy" bilet jak często to się usiłuje prezentować
;-)), ale druga część często jest z upów - upy biorą się generalnie oczywiście z wypełnienia biznesu, ale też różnie z tym jest. Praktyczny przykład spoza protokołu: jest powiedzmy 2 pracowników linii wracających z urlopu na stby do C a kabina jest full - co się robi? Przenosi przy gejcie dwóch płatnych paxów z C do F (wg godności, czyli zaczynając od HON o ile są na liście) i w ten sposób tworzy dostępność dla tych z stby
;)
Obydwa regiony ładne, górzyste.W Patagonii byłem w dość turystycznych miejscach, takich jak El Chalten, Perito Moreno.W Salce pojechałem do większej dziczy - opuszczonych wiosek i kopalń na zachód od San Antonio de los Cobres.
Relacja wręcz nadziana przydatnymi uwagami i ciekawymi obserwacjami, a do tego pisane "live", to kawał dobrej roboty
:o Pytanie techniczne: czym robiłeś zdjęcia? Szczególnie te czernie z NY sprawiają wrażenie:tropikey napisał:
Dziękuję za miłe słowa
:)Oby jak najwięcej osób skorzystało!A co do zdjęć, to... telefonem
:) Huawei P20 Pro, więc już powoli robi się emeryt, na dodatek poobtłukiwany tu i ówdzie.
Drobny suplement do relacji (od str. 68)
:) https://etruckandtrailer.com/2023/02/01 ... er-1-2023/Wyjaśnienie:Dobry znajomy od wieków pasjonuje się autami, zwłaszcza takimi starszymi. Pisze o tym książki, przez wiele lat pracował w drukowanym magazynie o ciężarówkach, a gdy tytuł został zamknięty, uruchomił zbliżony, tylko że internetowy. Podczas pobytu w Argentynie zapytałem go o napotkanego tam Fiata, wyglądającego jak nasz 125p pick up. Wyjaśnił mi, że to wersja argentyńska i poprosił przy okazji o więcej zdjęć różnych tamtejszych okazów, no i tak doszło do tego, co powyżej
:)
sałata z quinoa, awokado i suszonymi pomidorami
tarta z bakłażanem i innymi warzywami
wołowina w Malbecu
mus z mrożonego Malbecu i Torrentes
a towarzyszą tym daniom po kolei wina Torrentes, Sauvignon Blanc, Malbec Azul i Malbec Reserva. Wszystkie pyszne!
Ok. 16:00 rozpoczyna się obchód po bodedze. Traf chce, że grupę konsumująco-zwiedzających tworzą dziś prawie sami Europejczycy - czwórka z Niderlandów, para z Niemiec i ja, a na dodatek para z Argentyny, ale mówiąca po angielsku, więc prowadzący ma ułatwienie.
Po wizycie w Bodega Puna nie ma już dość czasu, by gdzieś jechać, więc zostaję w mojej cabanie i chłonę widoki. A że została mi jeszcze prawie połowa wczorajszej pizzy, którą żal byłoby zmarnować, już po zmierzchu konsumuję ją jeszcze, choć ostatnie kęsy przypominają nieco pythonowską pastylkę miętową.
Z półeczek biorę miód wytwarzany w pasiece rodziny Marcosa, bo to nie jest zwykła rzecz taki pszczeli wyrób z wysokości ok. 2500 m.n.p.m. Zgarniam mały słoiczek za 600 ARS, a Marcos - mimo mojego oporu - dorzuca mi do tego gratisowo jeszcze dwa razy większy. Cóż to za miły gościu :)
Zaczynam mieć obawy, gdzie się pomieszczę z różnymi dobrami, bo wczoraj w Bodega Puna kupiłem jeszcze wino Torrentes, a przecież do końca pobytu może się coś jeszcze pojawić.
Mam dziś do przejechania 160 km. Niby nie za wiele, ale w tej części Argentyny ma to zająć wg nawigacji trzy i pół godziny (!). Niestety, w rzeczywistości wychodzi nawet nieco więcej, bo po drodze odwiedzam jeszcze Molinos, a potem zatrzymuję się w okolicach Angastaco. Przede wszystkim jednak powodem mojego czasochłonnego przejazdu jest to, że aż do okolic San Carlos (czyli przez ok. 130 km) jadę znowu moim "ulubionym" szutrem. Choć nie tylko. Raz mam na trasie nawet most z drewnianymi, dość luźnymi klepkami.
Mało tego, na sporym odcinku prowadzona jest - tak przynajmniej twierdzi tablica informacyjna - inwestycja w zakresie utwardzenia Ruta 40 i jest z tego powodu wielokilometrowy objazd.
Wyobraźcie sobie tylko... Już sama Ruta 40 jest jak jedna wielka droga zastępcza, a ja tłukę się jej objazdem. Nie muszę pewnie tłumaczyć, jaki jest jego standard :(
Opuszczam go zaraz przed Molinos, do którego trzeba odrobinę zboczyć z głównej drogi. Jest to maleńka, ale bardzo zadbana mieścina, której punktem centralnym jest - jak zwykle w tym rejonie - czworoboczny park z obowiązkowym popiersiem generała de Güemesa. Wzdłuż otaczającego park chodnika stoją nie lada bryki. Ta druga - wbrew moim podejrzeniom - to nie wyrób FSO, tylko argentyński Fiat 125 Multicarga (co wyjaśnia mi znajomy spec motoryzacyjny).
Kilkadziesiąt metrów dalej stoi największa atrakcja Molinos - Iglesia San Pedro Nolasco de los Molinos. Jego ściany zdobią wyjątkowe, bo tkane obrazki z drogi krzyżowej. Wraz z sąsiednimi budynkami (m.in. stylową Haciendą de Molinos) tworzy sielską, jakby wyrwaną z dawno przeminionych lat enklawę.
Kolejnym punktem postoju jest Monumento Natural Angastaco, czyli rozległy teren z pochyłymi lub wręcz poskręcanymi skałami. Byłoby dobrze nieco się weń zagłębić, ale jest chyba z 30 st. C, a musiałbym cały mój bagaż zostawić w aucie, co mogłoby skończyć się niezbyt dobrze, np. dla laptopa. Ograniczam się zatem do punktów widokowych wzdłuż drogi. Gdybyście tu jednak kiedyś byli, myślę, że nie byłoby głupim pomysłem zorganizować sobie nocleg we wsi Angastaco i zapoznać się bliżej z tą okolicą.
Po dotarciu do Cafayate (miejscowi wymiawiają to "kafasziate") melduję się w hotelu Plaza Cafayate, zaraz przy głównym placu miasta, przy którym wita mnie lokalny osioł (dosłowny).
Znowu cieszę się urokami blue dollara - za 2 noce ze śniadaniami płacę 17.500 ARS, czyli ok. 60 USD. Standard hotelu jest bardzo przyzwoity, więc uważam taką cenę za bardzo atrakcyjną :)
Kilkadziesiąt metrów od hotelu jest Bodega Nanni, którą odwiedzam, by sprawdzić, czy sława Cafayate, jako regionu produkującego wyjątkowe wina jest zasłużona. Wygląda na to, że jest to biznes jakiegoś miejscowego polityka (albo pretendenta do takiego tytułu - trzeba go dojrzeć ;) ).