Na końcu trasy docieramy do miejsca, gdzie klify spotykają się z oceanem, co było dla nas wspaniałą zapowiedzią czekającego nas lotu helikopterem.
Wycieczka do kanionu Waimea jest ze wszech miar godna polecenia, było wyśmienicie.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze by zobaczyć wiszący most Hanapepe i bardzo polecam spacerek tym mostem, szczególnie gdy wieje wiatr.
Po powrocie do hotelu przyszedł czas na gotowanie, jedzenie a potem wyprowadzenie kur na spacer.
No właśnie, nie było jeszcze o kurach. A właściwie o kogutach, które od pierwszej do ostatniej nocy dawały nam o sobie znać od mniej więcej drugiej nad ranem i piały ile wlezie, każdy na swój sposób. Pod koniec pobytu znałam już te wszystkie piania na pamięć i zgadywałam, który będzie piał następny - jeden miał chrypę, inny jakby czkawkę, kolejny się krztusił, czwarty pokasływał. Gdybym była kurą, to miałabym dylemat i naprawdę nie wiedziałabym, z którym pójść do ołtarza.Haena State Park to jedno z popularniejszych miejsc wycieczek na Kauai. Rozpoczyna się tam między innymi szlak pieszy Kalalau, z którego można podziwiać wybrzeże Na Pali. W okolicy znajdują się też dwie piękne plaże - Ke’e Beach, która jest podobno jednym z najlepszych miejsc do snurkowania na wyspie oraz Tunnels Beach, na której można spotkać odpoczywające żółwie i foki.
Żeby dostać się do parku samochodem, trzeba wcześniej zarezerwować miejsce parkingowe na stronie gohaena.com Do granic parku można w teorii dojechać własnym samochodem, choć dostępność miejsc na tym parkingu jest bardzo ograniczona i rezerwację trzeba robić z dużym wyprzedzeniem. Drugą opcją jest dotarcie własnym samochodem do parkingu, który znajduje się kilkanaście kilometrów od wejścia do parku, a następnie podróż busikiem bezpośrednio do parku. Trzeba wykupić miejsca na konkretną godzinę, busy kursują co 20 minut. Za busa i wejście do parku dla naszej grupy zapłaciliśmy 105USD, więc nie jest to tania atrakcja. Gdy robiłam rezerwację dla nas, miejsc na dzień kolejny na bus już nie było, więc nie warto zostawiać rezerwacji na ostatnią chwilę. Jazda trwa około pół godziny, z przystanku busa do wejścia do parku dzieli nas już tylko kilka minut spaceru.
Naszym głównym celem w tym dniu było plażowanie, ale zaczęliśmy od krótkiego spaceru do punktu widokowego na szlaku Kalalau.
Przejście nawet tego krótkiego odcinka nie należy do bardzo łatwych, trasa jest śliska i wąska, jest sporo wystających korzeni, co przy braku odpowiedniego obuwia, może sprawiać trudności. Choć być może nie wszystkim, bo widzieliśmy tam kilka osób, które maszerowały boso.
Do pierwszego punktu widokowego na szlaku, z którego roztacza się bardzo ładny widok, można dojść w około 30 minut, nam zajęło to chwilę dłużej, bo mieliśmy beznadziejne buty, zupełnie nie nadające się do trekkingu.
Na pójście szlakiem dalej nie zdecydowaliśmy się nie tylko ze względu na brak przygotowania, ale także ze względu na priorytet na relaks w tym dniu. A tak naprawdę główną przyczyną było nasze młodociane towarzystwo - dalsza wycieczka raczej nie jest dla dzieci. Informacyjnie dodam, że kolejnym punktem na szlaku jest Plaża Hanakapi, do której dojście zajmuje około 2 godzin, a następnie wodospady Hanakapi w odległości 4 godzin marszu. No cóż, może następnym razem.
Na plaży Ke’e Beach głównie snurkowaliśmy, co niestety okazało się lekkim rozczarowaniem. Było trochę kolorowych ryb, ale po teoretycznie najlepszym miejscu na wyspie spodziewałam się czegoś znacznie (bardzo znacznie) ciekawszego. Rafa jest w większości martwa, poza tym spotkaliśmy tylko jednego żółwia, który odpoczywał na dnie. Generalnie to trochę lipa.
Tak czy inaczej, skoro już zaplanowaliśmy plażowanie i pływanie na ten dzień, spędziliśmy na plaży kilka godzin. Relaks trochę utrudniają helikoptery, które kursują właściwie bez chwili przerwy, ale nie jest to jakieś bardzo uciążliwe, mimo że prawie cały czas słychać warkot silników.
Z jednej strony obserwowaliśmy helikoptery z nadzieją na to, że jutro to my będziemy oglądać wybrzeże z góry, z drugiej strony z lekkim niepokojem, bo prognoza na kolejne dni nie zapowiadała niestety nic dobrego - prawdopodobieństwo deszczu 80% i zero słońca. Mimo złych wróżb, pocieszałam się myślą, że w tropikach często tak się zdarza, że prognoza mówi jedno a rzeczywistość okazuje się inna. Liczyliśmy na to, że prognoza się zmieni, lub nawet jeśli będzie padać, to nie przez cały dzień i uda nam się jednak polecieć.
I tak się zastanawialiśmy co będzie jutro, myśląc już dość intensywnie o obiedzie (w całym parku nie ma ani jednego miejsca, w którym można kupić wodę lub coś do jedzenia), i zebraliśmy się w drogę powrotną. Odczekaliśmy swoje na busa, po czym załadowaliśmy się i ruszyliśmy, po czym dopiero po jakimś czasie (i oczywiście za późno) zdałam sobie sprawę z tego, że zapomnieliśmy o Tunnels Beach. I zdecydowanie nie wprawiło mnie to w zachwyt. Bardzo liczyłam na to, że zobaczymy więcej żółwi, bo jeden wypatrzony pod wodą pozostawił jednak niedosyt, ech. Należało zabrać ze sobą coś do jedzenia! Wtedy może zachowałabym jasność myślenia, a tak głód mnie niestety przytępił. No trudno, może następnym razem.
Po powrocie do hotelu zjedliśmy, wypiliśmy i z coraz większym niepokojem wpatrywaliśmy się w niebo, które coraz bardziej zasnuwało się chmurami. No i potem stało się to co miało się stać. Padać zaczęło tuż po północy i padało całą noc, a rankiem mieliśmy na werandzie już mały potop. Padało tak, że nawet kury tego ranka pozostały pod ciepłą kołderką.
Mimo fatalnej pogody, licząc na jakiś cud od rana pisałam do operatora wiadomości z pytaniami czy są jakieś wieści co do prognozy na resztę dnia i czy będzie szansa jeszcze polecieć. Ponieważ nie mogliśmy się doczekać odpowiedzi, pojechaliśmy w końcu na lotnisko i dopiero dojeżdżając na miejsce otrzymaliśmy spodziewane wieści - lot się w tym dniu nie odbędzie.
Porozmawiałam jednak przy okazji na miejscu z Panią z obsługi i ponieważ mieliśmy jeszcze jeden dzień na wyspie, Pani obiecała sprawdzić, czy uda się nas gdzieś upchnąć na kolejny dzień. No i udało się! W kolejnym dniu dodano dla nas dodatkowy lot! I choć prognoza pogody również na następny dzień nie była najlepsza, powiało trochę optymizmem. Jak to mówią, nadzieja umiera ostatnia.
Wróciliśmy do hotelu, a że deszcz nie przestawał padać, pojechaliśmy do miasta zrobić małe zakupy i kupić pamiątki. Trafiliśmy do bardzo sympatycznego sklepu z lokalnym rękodziełem, gdzie przy większości prac jest zamieszczona informacja o lokalnym artyście, który daną pracę wykonał. Część prac jest wykonana również przez miejscowe dzieciaki. Dodatkowym smaczkiem tego miejsca jest to, że Pan prowadzący ma totalnego bzika na punkcie UFO. I gdy tylko dowiedział się skąd pochodzimy, z wielką pasją opowiedział nam swojską historię o rolniku z Emilcina. Puścił nam też kilka zmontowanych przez siebie filmików o różnych innych miejscach na świecie, w których UFO było widziane. Koniec końców, ta rozmowa rozświetliła nam nieco ten pochmurny dzień.
Późnym popołudniem deszcz przestał padać więc czym prędzej wybraliśmy się na spacer na plażę, a ja nawet postanowiłam się wykąpać.
Ale chwilę później deszcz zaczął lać tak siarczyście, że rodzina na brzegu była po minucie tak samo mokra jak ja w wodzie. I tak skończył się ten bardzo mokry dzień.
I choć po zachodzie słońca niebieskie niebo zaczęło majaczyć na horyzoncie, szanse na to, że w kolejnym dniu zobaczymy świat z góry ocenialiśmy na 70/30. I w tym konkursie niestety deszcz znacznie wygrywał ze słońcem.Po nocy podszytej delikatnym stresem, w oczekiwaniu na to, czy nasz lot helikopterem dojdzie do skutku, nadszedł poranek - a tak mi się przynajmniej wydawało, bo po przebudzeniu przez kilka minut trochę bałam się wyjrzeć za okno. Wsłuchiwałam się w to co się dzieje na zewnątrz, w obawie że będzie to ponownie muzyka tropikalnej ulewy. Słuchałam, słuchałam, ale deszczu słychać nie było. Zamiast tego, raz po raz powietrze przeszywało pianie kogutów i kurze gdakanie do wtóru, i to był pierwszy raz kiedy te okropne skądinąd dźwięki, natchnęły mnie optymizmem. W końcu odważyłam się wyjrzeć na zewnątrz, i zobaczyłam słońce! Wspaniałe kochane cudowne słoneczko!
Było przed szóstą, a ja w doskonałym nastroju niemal pofrunęłam na plażę. Niebo nad oceanem było błękitne, nad górami częściowo pokryte chmurami, ale mimo wszystko pogoda zapowiadała się całkiem nieźle i nieopisanie lepiej, niż zapowiadały prognozy. Wszystko wskazywało na to, że nasz lot helikopterem jednak się odbędzie!
Lot mieliśmy zaplanowany dopiero na 15, więc poranek spędziliśmy na plaży. Kursujące od południa nad naszymi głowami helikoptery, tylko potwierdzały, że mój poranny optymizm był uzasadniony.
Popływaliśmy, poleniliśmy się, i w końcu przyszedł czas, żeby trochę polatać. Lądowisko helikopterów znajduje się tuż przy lotnisku i nietrudno tam trafić. Helikoptery tego dnia odlatywały niemal jeden za drugim, co chwilę któryś lądował lub się wzbijał.
Przed lotem następuje standardowa procedura ważenia, po czym grupa udaje się na kilkuminutowe szkolenie. Każdy otrzymuje też zestaw ratunkowy z kamizelką, no i fru! Miejsca mieliśmy doskonałe – mąż z przodu obok pilota i hawajskiej lali, która kołysała radośnie biodrami przez cały lot, a ja przy oknie za pilotem.
Nasz lot miał trwać godzinę. Zaczęliśmy od Jurassic Falls, potem Kanion Waimea i na koniec Na Pali. W sumie nie ma co dłużej gadać, bo wrażenia z lotu są po prostu nie do opisania.
No i zdjęcia, to niestety tylko zdjęcia. W rzeczywistości było NIE-SA-MO-WI-CIE!
Po niewczasie żałowałam, że nie dołożyliśmy kasy do lotu z międzylądowaniem przy Jurassic Falls, które z góry wyglądają naprawdę spektakularnie. No nic, może następnym razem. Pilot komentował najważniejsze atrakcje, nad którymi się znajdowaliśmy, ale przez większość lotu w słuchawkach towarzyszyła nam muzyka, która nadawała całej przygodzie jeszcze większego kolorytu.
Nieczęsto się to zdarza, ale było podczas tego lotu było kilka takich chwil, że wydawało mi się, że to co mnie otacza, jest po prostu nierealne, i że to niemożliwe, by tak nieskażona przyroda jeszcze istniała.
Będę Ci towarzyszyć duchowo z Honolulu, ja za gotówkę (plus cashback Amex) i Aviosy. Podzielam entuzjazm pobytu na Hawajach. Próbowałam wymyślić jakiś wypad wypełniający dziurę przed kolejnym w listopadzie i nic nie przemawiało do mnie, aż uśmiechnęło się Oahu. Pochodzę sobie po starych i nowych szlakach i pobawię się w plane spotting.
Będę śledzić, właśnie jestem w Honolulu, pozdrawiam
:) Faktycznie jest tu rajsko i nie da się pomylić Hawajów z jakimkolwiek innym miejscem na świecie. Ludzie fantastyczni, przyroda świetna, ceny znośne (nie tanie). Podróż za mile i $$$ w moim przypadku.
To robimy mini spot w HNL? W przeszłości spotkałam się już z jednym forumowiczem F4F, bo akurat byliśmy w tym samym terminie. I byłam na spotkaniu około 20 osób z Flyertalk.Jeśli chodzi o przyrodę, to jest trochę podobnych wysp. Dla mnie Samoa jest Hawajami bez turystów, a niektorzy nazywają Guam małymi Hawajami.
A po drugiej stronie wyspy woda ma 20-21C. Właśnie jestem w Hilo i nie uśmiecha mi się snorkowanie.Napisz jak tam wrażenia z nowego F150. Ja dostalam Dodge RAM 1500, ale ten nowy kompletnie nie podobał mi się i wróciłam wymienić na coś bardziej prymitywnego. Ostatecznie wyjechałam z lotniska Jeepem pickupem, bo nie mieli nic starszego.Ciekawa jestem Twoich wrażeń z wjazdu na Mauna Kea. Moim zdaniem straszą na zapas, a wjazd jest łatwy. I jestem zdziwiona, ze bylo tam tak mało turystów.
@Aga_podrozniczka Ford150 jest wielki i główną jego zaletą dla nas było to, że nigdy wcześniej nie pożyczaliśmy pick-upa i cieszyła nas po prostu jego amerykańskość. Praktyczność tego auta jest raczej taka sobie. Kiedy przyszło do przewożenia bagażu, i tak woziliśmy go w środku, bo wkładanie go na pakę zajmowało więcej czasu. Parkowanie jest utrudnione, bo często miejsca dla dużych samochodów są specjalnie oznaczone i bardziej kompaktowym samochodem zaparkować dużo łatwiej. Generalnie fajne doświadczenie ale raczej na raz. Chyba, że przewozisz meble.O Mauna Kea będzie w kolejnej części, tymczasem dorzucam jeszcze przy okazji suplement do poprzedniego odcinka.https://www.youtube.com/watch?v=iCTRaxxQTuohttps://www.youtube.com/watch?v=ft3T_pNpBQY
Aga_podrozniczka napisał:A po drugiej stronie wyspy woda ma 20-21C. Właśnie jestem w Hilo i nie uśmiecha mi się snorkowanie.Ja miałem okazję być w Hilo 3 dni w sierpniu. Z tego padało 1,5 dnia. To ponoć miasto w USA, w którym najczęściej pada deszcz
:D I kto by pomyślał, no ale ta północna część wyspy jest zupełnie inna niż południe. W ogóle BigIsland ma chyba 7 stref klimatycznych dlatego jest tak różnorodna.Ja już nie mogę się doczekać kolejnego wyjazdu na Hawaje (choć nie wiem kiedy to nastąpi) i podzielam w całej rozciągłości zdanie @maginiak tego miejsca na ziemi
Wedlug internetu, Hilo jest jednym z najbardziej mokrych miast w USA, ale w tej chwili nie jest źle. Jestem tu 10 dni i popaduje sobie od czasu do czasu, a to w nocy, a to nad ranem, itp. Tylko jednego dnia padało trochę więcej, w ciagu dnia, ale akurat wtedy przygotowywałam sie do interview i nie jechalam nigdzie oprócz sklepu.Pogoda zmienia się podczas przejazdu przez wyspę, na gorze pada, jeszcze wyżej bezchmurnie, a gdzieś tam ciężkie chmury wiszą. Ale za to jest zielono na części wyspy, a przy wulkanach droga zamknięta, bo ryzyko pożaru.Myślałam dzisiaj, ktora wyspa podoba mi sie najbardziej i wyszlo mi, ze Kauai mialo najlepsze widoki, a Maui bylo najlepsze do snorkowania. A na Oahu podoba mi się północno - zachodnia część. Honolulu znudziło mi sie i lotnisko jest dla mnie najbardziej atrakcyjne teraz, bo ciekawe samoloty i wrota do Pacyfiku.@maginiak A, to nie masz porównania z innymi pickupami. Ja juz przeszlam przez wiele, bo czesto pickup jest tanszy do wypożyczenia, niz zwykla osobówka. Poza tym, gdzie jeździć pickupem, jak nie w USA. F150 mialam na Kauai, ten poprzedni model. Teraz wyszło dużo nowych modeli i zaczely być zbyt zelektronizowane. Nie wspomnę o elektrycznym F150, świętokradztwo. Moj faworyt to Nissan Frontier, również poprzedni model bo widzę, ze jest już nowy. Miał niesamowitego kopa, mimo że na papierze silnik o podobnych parametrach do mojej terenówki, a ta nie ma kopa.
Ja pojechałam na Mauna Kea bez żadnych wcześniejszych informacji. Nie wzięłam nawet bluzy ze sobą, bo jakos nie zastanowiłam sie, że przecież to 4200m. Dlatego zdziwił mnie cyrk w punkcie informacyjnym i straszenie jaki trudny jest podjazd. Naped 4x4 miałam, bo wzielam pickupa, nie dlatego, ze celowalam w 4x4. Myślę, ze specjalnie nie asfaltują tej drogi, żeby ograniczyć liczbę odwiedzających. Bo jak wytłumaczyć ładny asfalt na końcowym odcinku?Wygląda na to, ze ograniczenia są stosunkowo nowe https://www.flyertalk.com/forum/hawaii/ ... ience.htmlU mnie termometr pokazywal 11C i wiało tylko w jednym punkcie. Reszte przezylam bez problemu w cienkiej bluzce z długim rękawem (ochrona przed słońcem).Ja mialam wyjazd typu: płynę z prądem, zobaczę co jest do zwiedzania i zdecyduję gdzie jadę, w zależności od pogody.
Wiać to tam naprawdę potrafi. Ja nie byłem w stanie otworzyć drzwi. Samochodem trzęsło na zachodzie słońca tak,że ustawiłem się do niego frontem i podziwialem zza kierownicy [emoji6]
Zdaje się, że 4x4 jest wymagane ze względu na ryzyko śniegu i to od niedawna. Zacząłem się zastanawiać, czy też nie brać 4x4, ale lecimy z dziećmi 6 i 10 lat i mogę nie spotkać się ze zrozumieniem
;)
@rob_sad Weź też pod uwagę ograniczenia dotyczące wjazdu dzieci poniżej 13rż. Mój syn ma prawie 12 lat i obyło się bez kłopotów, natomiast w przypadku 6 latka, może to już być nieco utrudnione. Ale nie wiem jak restrykcyjnie w rzeczywistości podchodzą do tematu.A śnieg spadł na Mauna Kea w ubiegłym tygodniu.
rob_sad napisał:Zdaje się, że 4x4 jest wymagane ze względu na ryzyko śniegu i to od niedawna. Zacząłem się zastanawiać, czy też nie brać 4x4, ale lecimy z dziećmi 6 i 10 lat i mogę nie spotkać się ze zrozumieniem
;)Sam podjazd gdy nie ma śniegu jest dość banalny, chociaż wjazd autem z silnikiem od kosiarki może być męczący. Głównym problemem jest fakt, że wypożyczalnie zakazują wjazdu zwykłymi samochodami. W dobie wszechobecnych trackerów GPS łamanie zakazu jest dość ryzykowne.
Enterprise ma takie warunki umowy:"Vehicle shall not be driven, except in an emergency, on anything other than a paved public highway or suitable graded private or public road or driveway, or over bridges posted for a maximum weight of three (3) tons or less."Może ta droga na wulkan podpada pod kategorię "suitable graded private or public road".Ja nie zawracam sobie głowy takimi warunkami, bo w wielu miejscach są drogi unpaved. Zresztą, nie jest to jakaś straszna dziurawa droga jak ta do Polihale State Park.na Kauai, gdzie widziałam "przytopione" auto i nie wiadomo było co kryje się pod dużymi kałużami. Tam zawrocilam, mimo że miałam wtedy wypożyczonego F150.
Szlak na dole Kilauea Iki jest chyba najpopularniejszy w parku wulkanów. Ja byłam jakieś 2 tygodnie po Was i ludzie mówili, że nic nie widać w nocy i nie ma żadnego ognia, jest tylko dym. Niektórzy nocowali w hotelu przy krawędzi krateru.Polecam wycieczkę z przewodnikiem jest ich kilka dziennie na różnych trasach. Nasz przewodnik był bardzo dobry, chętnie dzielił się wiedzą, podał nawet email jakby ktoś chciał zdjęcia z wybuchów wulkanu i na końcu stanowczo odmówił gratyfikacji w postaci napiwków.Ja spędziłam 3 dni w parku wulkanów, bo 30 dolarów za jedną wizytę dla jednej osoby to droga impreza, więc stwierdziłam, że wykorzystam wejściówkę na maksa.Ciekawe miejsce po tej stronie wyspy, to tzw. Red Road, która już nie jest Red. Tam też można napatrzyć się na lawę, drogi na końcu są zablokowane lawą, więc trzeba wrócić tą samą trasą. Miejsce gdzie ława napotyka wodę i następuje erozja klifów. Mało turystów, jest nawet plaża nudystów.https://thishawaiilife.com/red-road-haw ... poho-road/
Na Mauna Koa udało mi się wczołgać Nissanem Rogue (tak się chyba nazywa na Qashqai). Oczywiście pojechałem na spontanie, żeby nie było...Wczołgać, bo w drugiej połowie trasy nissankowi brakło oddechu i pomimo wciśniętego gazu do dechy nie udało mi się go zmusić do jazdy z prędkością większą niż 15 mil. Nie i już. Dopiero później zobaczyłem na jaką wysokość wjechałem.Moim zdaniem, trasa nie jest trudna, więc trochę straszą z tym 4x4, ale faktycznie w górnej części jak się zatrzymałem pod górę, to nissanek był bardzo oporny, żeby się zacząć turlać znowu. Ale się udało
:).
Na końcu trasy docieramy do miejsca, gdzie klify spotykają się z oceanem, co było dla nas wspaniałą zapowiedzią czekającego nas lotu helikopterem.
Wycieczka do kanionu Waimea jest ze wszech miar godna polecenia, było wyśmienicie.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze by zobaczyć wiszący most Hanapepe i bardzo polecam spacerek tym mostem, szczególnie gdy wieje wiatr.
Po powrocie do hotelu przyszedł czas na gotowanie, jedzenie a potem wyprowadzenie kur na spacer.
No właśnie, nie było jeszcze o kurach. A właściwie o kogutach, które od pierwszej do ostatniej nocy dawały nam o sobie znać od mniej więcej drugiej nad ranem i piały ile wlezie, każdy na swój sposób. Pod koniec pobytu znałam już te wszystkie piania na pamięć i zgadywałam, który będzie piał następny - jeden miał chrypę, inny jakby czkawkę, kolejny się krztusił, czwarty pokasływał.
Gdybym była kurą, to miałabym dylemat i naprawdę nie wiedziałabym, z którym pójść do ołtarza.Haena State Park to jedno z popularniejszych miejsc wycieczek na Kauai.
Rozpoczyna się tam między innymi szlak pieszy Kalalau, z którego można podziwiać wybrzeże Na Pali. W okolicy znajdują się też dwie piękne plaże - Ke’e Beach, która jest podobno jednym z najlepszych miejsc do snurkowania na wyspie oraz Tunnels Beach, na której można spotkać odpoczywające żółwie i foki.
Żeby dostać się do parku samochodem, trzeba wcześniej zarezerwować miejsce parkingowe na stronie gohaena.com
Do granic parku można w teorii dojechać własnym samochodem, choć dostępność miejsc na tym parkingu jest bardzo ograniczona i rezerwację trzeba robić z dużym wyprzedzeniem. Drugą opcją jest dotarcie własnym samochodem do parkingu, który znajduje się kilkanaście kilometrów od wejścia do parku, a następnie podróż busikiem bezpośrednio do parku. Trzeba wykupić miejsca na konkretną godzinę, busy kursują co 20 minut.
Za busa i wejście do parku dla naszej grupy zapłaciliśmy 105USD, więc nie jest to tania atrakcja. Gdy robiłam rezerwację dla nas, miejsc na dzień kolejny na bus już nie było, więc nie warto zostawiać rezerwacji na ostatnią chwilę.
Jazda trwa około pół godziny, z przystanku busa do wejścia do parku dzieli nas już tylko kilka minut spaceru.
Naszym głównym celem w tym dniu było plażowanie, ale zaczęliśmy od krótkiego spaceru do punktu widokowego na szlaku Kalalau.
Przejście nawet tego krótkiego odcinka nie należy do bardzo łatwych, trasa jest śliska i wąska, jest sporo wystających korzeni, co przy braku odpowiedniego obuwia, może sprawiać trudności. Choć być może nie wszystkim, bo widzieliśmy tam kilka osób, które maszerowały boso.
Do pierwszego punktu widokowego na szlaku, z którego roztacza się bardzo ładny widok, można dojść w około 30 minut, nam zajęło to chwilę dłużej, bo mieliśmy beznadziejne buty, zupełnie nie nadające się do trekkingu.
Na pójście szlakiem dalej nie zdecydowaliśmy się nie tylko ze względu na brak przygotowania, ale także ze względu na priorytet na relaks w tym dniu.
A tak naprawdę główną przyczyną było nasze młodociane towarzystwo - dalsza wycieczka raczej nie jest dla dzieci.
Informacyjnie dodam, że kolejnym punktem na szlaku jest Plaża Hanakapi, do której dojście zajmuje około 2 godzin, a następnie wodospady Hanakapi w odległości 4 godzin marszu. No cóż, może następnym razem.
Na plaży Ke’e Beach głównie snurkowaliśmy, co niestety okazało się lekkim rozczarowaniem. Było trochę kolorowych ryb, ale po teoretycznie najlepszym miejscu na wyspie spodziewałam się czegoś znacznie (bardzo znacznie) ciekawszego. Rafa jest w większości martwa, poza tym spotkaliśmy tylko jednego żółwia, który odpoczywał na dnie. Generalnie to trochę lipa.
Tak czy inaczej, skoro już zaplanowaliśmy plażowanie i pływanie na ten dzień, spędziliśmy na plaży kilka godzin.
Relaks trochę utrudniają helikoptery, które kursują właściwie bez chwili przerwy, ale nie jest to jakieś bardzo uciążliwe, mimo że prawie cały czas słychać warkot silników.
Z jednej strony obserwowaliśmy helikoptery z nadzieją na to, że jutro to my będziemy oglądać wybrzeże z góry, z drugiej strony z lekkim niepokojem, bo prognoza na kolejne dni nie zapowiadała niestety nic dobrego - prawdopodobieństwo deszczu 80% i zero słońca. Mimo złych wróżb, pocieszałam się myślą, że w tropikach często tak się zdarza, że prognoza mówi jedno a rzeczywistość okazuje się inna. Liczyliśmy na to, że prognoza się zmieni, lub nawet jeśli będzie padać, to nie przez cały dzień i uda nam się jednak polecieć.
I tak się zastanawialiśmy co będzie jutro, myśląc już dość intensywnie o obiedzie (w całym parku nie ma ani jednego miejsca, w którym można kupić wodę lub coś do jedzenia), i zebraliśmy się w drogę powrotną. Odczekaliśmy swoje na busa, po czym załadowaliśmy się i ruszyliśmy, po czym dopiero po jakimś czasie (i oczywiście za późno) zdałam sobie sprawę z tego, że zapomnieliśmy o Tunnels Beach.
I zdecydowanie nie wprawiło mnie to w zachwyt. Bardzo liczyłam na to, że zobaczymy więcej żółwi, bo jeden wypatrzony pod wodą pozostawił jednak niedosyt, ech. Należało zabrać ze sobą coś do jedzenia! Wtedy może zachowałabym jasność myślenia, a tak głód mnie niestety przytępił. No trudno, może następnym razem.
Po powrocie do hotelu zjedliśmy, wypiliśmy i z coraz większym niepokojem wpatrywaliśmy się w niebo, które coraz bardziej zasnuwało się chmurami.
No i potem stało się to co miało się stać.
Padać zaczęło tuż po północy i padało całą noc, a rankiem mieliśmy na werandzie już mały potop. Padało tak, że nawet kury tego ranka pozostały pod ciepłą kołderką.
Mimo fatalnej pogody, licząc na jakiś cud od rana pisałam do operatora wiadomości z pytaniami czy są jakieś wieści co do prognozy na resztę dnia i czy będzie szansa jeszcze polecieć. Ponieważ nie mogliśmy się doczekać odpowiedzi, pojechaliśmy w końcu na lotnisko i dopiero dojeżdżając na miejsce otrzymaliśmy spodziewane wieści - lot się w tym dniu nie odbędzie.
Porozmawiałam jednak przy okazji na miejscu z Panią z obsługi i ponieważ mieliśmy jeszcze jeden dzień na wyspie, Pani obiecała sprawdzić, czy uda się nas gdzieś upchnąć na kolejny dzień. No i udało się! W kolejnym dniu dodano dla nas dodatkowy lot! I choć prognoza pogody również na następny dzień nie była najlepsza, powiało trochę optymizmem. Jak to mówią, nadzieja umiera ostatnia.
Wróciliśmy do hotelu, a że deszcz nie przestawał padać, pojechaliśmy do miasta zrobić małe zakupy i kupić pamiątki. Trafiliśmy do bardzo sympatycznego sklepu z lokalnym rękodziełem, gdzie przy większości prac jest zamieszczona informacja o lokalnym artyście, który daną pracę wykonał. Część prac jest wykonana również przez miejscowe dzieciaki.
Dodatkowym smaczkiem tego miejsca jest to, że Pan prowadzący ma totalnego bzika na punkcie UFO. I gdy tylko dowiedział się skąd pochodzimy, z wielką pasją opowiedział nam swojską historię o rolniku z Emilcina. Puścił nam też kilka zmontowanych przez siebie filmików o różnych innych miejscach na świecie, w których UFO było widziane.
Koniec końców, ta rozmowa rozświetliła nam nieco ten pochmurny dzień.
Późnym popołudniem deszcz przestał padać więc czym prędzej wybraliśmy się na spacer na plażę, a ja nawet postanowiłam się wykąpać.
Ale chwilę później deszcz zaczął lać tak siarczyście, że rodzina na brzegu była po minucie tak samo mokra jak ja w wodzie.
I tak skończył się ten bardzo mokry dzień.
I choć po zachodzie słońca niebieskie niebo zaczęło majaczyć na horyzoncie, szanse na to, że w kolejnym dniu zobaczymy świat z góry ocenialiśmy na 70/30.
I w tym konkursie niestety deszcz znacznie wygrywał ze słońcem.Po nocy podszytej delikatnym stresem, w oczekiwaniu na to, czy nasz lot helikopterem dojdzie do skutku, nadszedł poranek - a tak mi się przynajmniej wydawało, bo po przebudzeniu przez kilka minut trochę bałam się wyjrzeć za okno. Wsłuchiwałam się w to co się dzieje na zewnątrz, w obawie że będzie to ponownie muzyka tropikalnej ulewy. Słuchałam, słuchałam, ale deszczu słychać nie było.
Zamiast tego, raz po raz powietrze przeszywało pianie kogutów i kurze gdakanie do wtóru, i to był pierwszy raz kiedy te okropne skądinąd dźwięki, natchnęły mnie optymizmem.
W końcu odważyłam się wyjrzeć na zewnątrz, i zobaczyłam słońce! Wspaniałe kochane cudowne słoneczko!
Było przed szóstą, a ja w doskonałym nastroju niemal pofrunęłam na plażę. Niebo nad oceanem było błękitne, nad górami częściowo pokryte chmurami, ale mimo wszystko pogoda zapowiadała się całkiem nieźle i nieopisanie lepiej, niż zapowiadały prognozy. Wszystko wskazywało na to, że nasz lot helikopterem jednak się odbędzie!
Lot mieliśmy zaplanowany dopiero na 15, więc poranek spędziliśmy na plaży. Kursujące od południa nad naszymi głowami helikoptery, tylko potwierdzały, że mój poranny optymizm był uzasadniony.
Popływaliśmy, poleniliśmy się, i w końcu przyszedł czas, żeby trochę polatać.
Lądowisko helikopterów znajduje się tuż przy lotnisku i nietrudno tam trafić. Helikoptery tego dnia odlatywały niemal jeden za drugim, co chwilę któryś lądował lub się wzbijał.
Przed lotem następuje standardowa procedura ważenia, po czym grupa udaje się na kilkuminutowe szkolenie. Każdy otrzymuje też zestaw ratunkowy z kamizelką, no i fru!
Miejsca mieliśmy doskonałe – mąż z przodu obok pilota i hawajskiej lali, która kołysała radośnie biodrami przez cały lot, a ja przy oknie za pilotem.
Nasz lot miał trwać godzinę. Zaczęliśmy od Jurassic Falls, potem Kanion Waimea i na koniec Na Pali. W sumie nie ma co dłużej gadać, bo wrażenia z lotu są po prostu nie do opisania.
No i zdjęcia, to niestety tylko zdjęcia. W rzeczywistości było NIE-SA-MO-WI-CIE!
Po niewczasie żałowałam, że nie dołożyliśmy kasy do lotu z międzylądowaniem przy Jurassic Falls, które z góry wyglądają naprawdę spektakularnie. No nic, może następnym razem.
Pilot komentował najważniejsze atrakcje, nad którymi się znajdowaliśmy, ale przez większość lotu w słuchawkach towarzyszyła nam muzyka, która nadawała całej przygodzie jeszcze większego kolorytu.
Nieczęsto się to zdarza, ale było podczas tego lotu było kilka takich chwil, że wydawało mi się, że to co mnie otacza, jest po prostu nierealne, i że to niemożliwe, by tak nieskażona przyroda jeszcze istniała.