Kiedy wróciłam już do zodiaka wiedziałam, że choćby dla tych paru chwil z tymi niezwykłymi stworzeniami, warto było przemierzyć pół świata.@Aga_podrozniczka Ford150 jest wielki i główną jego zaletą dla nas było to, że nigdy wcześniej nie pożyczaliśmy pick-upa i cieszyła nas po prostu jego amerykańskość. Praktyczność tego auta jest raczej taka sobie. Kiedy przyszło do przewożenia bagażu, i tak woziliśmy go w środku, bo wkładanie go na pakę zajmowało więcej czasu. Parkowanie jest utrudnione, bo często miejsca dla dużych samochodów są specjalnie oznaczone i bardziej kompaktowym samochodem zaparkować dużo łatwiej. Generalnie fajne doświadczenie ale raczej na raz. Chyba, że przewozisz meble.
O Mauna Kea będzie w kolejnej części, tymczasem dorzucam jeszcze przy okazji suplement do poprzedniego odcinka.
https://www.youtube.com/watch?v=iCTRaxxQTuo https://www.youtube.com/watch?v=ft3T_pNpBQYNaszym planem na kolejny dzień była relokacja z Kona do Hilo, a po drodze wjazd na Mauna Kea - wygasły wulkan i jednocześnie największą górę świata licząc od jej podstawy na dnie Oceanu Spokojnego. Wysokość Mauna Kea od dna oceanu to 10203m, natomiast wysokość nad poziomem morza to 4205m metrów, czyli w sumie też niczego sobie.
Podobnie jak @Aga_podrozniczka, naczytałam się różnych historii na temat wjazdu na górę, jak również warunków panujących na szczycie, czego pokłosiem była nie tylko decyzja o wypożyczeniu auta z napędem 4x4, ale również wyposażeniu nas w ciepłe ubrania, włączając bieliznę termiczną. Z większości znalezionych informacji wynikało, że na szczycie może być bardzo zimno i wietrznie, choć na dole jest słonecznie i ciepło – jak to w górach. Ten dzień był piękny, na niebie póki co nie było prawie ani jednej chmurki, a temperatura na szczycie wg pogody internetowej miała wynosić 14 stopni. Mimo to nie schowaliśmy kurtek na dno walizki, no bo nigdy nic nie wiadomo.
Gdy ruszyliśmy w drogę jeszcze raz pochyliłam się nad komentarzami w internecie o wjeździe na górę, i trochę mnie zatkało, bo okazało się, że na szczyt nie wolno wjechać dzieciom poniżej 13rż. Czyli naszemu synowi brakowało prawie 1,5 roku. Nie pisnęłam na ten temat jednak głośno ani słowa, licząc na to, że nikt nie będzie niczego sprawdzał i to wszystko strachy na lachy, a tak w ogóle to i tak będzie co ma być.
No i cóż, okazało się, że na górę rzeczywiście nie można wjechać ot tak sobie. Trzeba się obowiązkowo zatrzymać w Visitors Center i rekomenduje się, by pozostać tam co najmniej 30 minut w celu aklimatyzacji. Nie mam pojęcia, czy 30 minut aklimatyzacji jest w stanie w ogóle pomóc zminimalizować ryzyko ewentualnej choroby wysokościowej, ale zatrzymaliśmy się na jakieś 20 minut. Przy wyjeździe z parkingu czekała nas pogawędka ze strażnikiem, który w pierwszej kolejności zapytał, ile sztuk liczy nasze stado, omiatając wzrokiem wnętrze samochodu, jednakże próbując jakby ominąć tylne siedzenie. No ale że sami wyskoczyliśmy, że jest nas trójka, następnie rozmowa wyglądała mnie więcej tak:
- OK, how old is your boy? - He is twelve - You said he is thirteen, right? - Yes he is thirteen… (uff)
Pan wpisał dane do formularza, potem jeszcze tylko rekomendował włączenie napędu 4x4, zapytał czy dobrze się czujemy i czy jesteśmy zdrowi i powiedział, żeby w przypadku złego samopoczucia, natychmiast wracać na dół, bo u góry nie ma lekarza. I to tyle. Pogawędka, za wyjątkiem bardzo krótkiej chwili grozy, była przesympatyczna.
Wjazd na górę, mimo ostrzeżeń o konieczności posiadania napędu 4x4, nie jest trudny. Droga w większości jest utwardzona, tylko kawałek jest szutrowy, a stopień nachylenia raczej nie wyklucza wjazdu samochodem bez napędu na cztery koła – widzieliśmy po drodze kilka samochodów kompaktowych. Wjazd trwał około 30 minut, droga przy dobrej pogodzie jest malownicza, szczególnie miła dla oka była pierzynka z chmur w oddali.
Dojechaliśmy na szczyt bez żadnych przeszkód. Jak się okazało prognoza mówiła prawdę, bo było dość ciepło, około 15 stopni. Jednak przy silniejszych porywach wiatru w bluzie było mi za zimno i bezrękawnik się przydał. Na szczycie gdy wjechaliśmy była tylko jedna osoba, a potem przewinęło się może jeszcze 5 osób – czyli prawie pustki. Niewykluczone, że powodem tak niskiej frekwencji było to, że byliśmy na górze w ciągu dnia, a szczyt jest popularnym celem wycieczek podczas zachodu słońca. My zachodu słońca nie widzieliśmy, ale że nie mamy nic przeciwko braku tłumów, byliśmy zadowoleni.
Krajobraz jest super, tym bardziej że na szczycie znajduje się obserwatorium, które robi spore wrażenie.
Ponieważ obserwatorium było niestety niedostępne do zwiedzania, w sumie na górze spędziliśmy nie więcej niż 40 minut. Mi prawie przez cały czas towarzyszył lekki ból głowy, dziecko narzekało na zatykające się uszy, a mąż w pewnym momencie dostał skurczu twarzy i nie był w stanie ruszyć szczęką ani głową. Nie było to przyjemne kilkanaście sekund, ale na szczęście chłop się szybko odblokował.
Na dół zjeżdża się tą samą drogą, która prowadzi na górę, a przy Visitors Center ponownie zatrzymuje nas strażnik, który mierzy temperaturę hamulców. Jeśli jest za wysoka, należy się zatrzymać i odczekać. Mąż twierdzi, że podczas zjazdu hamował tylko dwa razy, więc nasze hamulce były zimne jak lód.
Droga ze szczytu Mauna Kea do Hilo trwa około 1,5h. Gdy dojeżdżaliśmy niebo zasnuło się chmurami, ale póki co nie padało. Dojechaliśmy do hotelu, a że pokój nie był gotowy a my byliśmy głodni, poszliśmy na obiad do restauracji Coconut Grill, znajdującej się tuż obok hotelu. Po kilku dniach samodzielnego gotowania, bardzo ucieszyła mnie możliwość zjedzenia posiłku przygotowanego przez kogoś innego niż ja sama (no dobra, nie taka całkiem sama).
Wzięliśmy wieprzowinę i krewetki oraz wypiliśmy lokalne piwo ananasowe – wszystko było pyszne.
Zrelaksowaliśmy się całkiem przyjemnie i wróciliśmy do hotelu, żeby się zameldować.
Pokój był już gotowy, natomiast kiedy go zobaczyłam, odwróciłam się natychmiast na pięcie i wróciłam do recepcji, bo pokój wyglądał nieco inaczej niż ten, który wydawało mi się, że zamawiałam - był ciemny jak piwnica, miał jakieś 18m2, zawierał 2 bardzo małe łóżka, mikroskopijny stolik oraz okno wielkości znaczka pocztowego.
A ponieważ przy rezerwacji na booking.com, otrzymałam darmową opcję upgrade, tym bardziej byłam pewna, że ktoś tu się pomylił i na pewno nie jestem to ja. Mimo to pan recepcjonista, z którym przyszło mi rozmawiać, początkowo z całą pewnością twierdził, że otrzymaliśmy pokój superior, więc w zasadzie upgrade już dostałam. Po kilku minutach rozmowy nie wyglądał jednak już na całkiem pewnego i przekierował mnie do swojej przełożonej, która nie zastanawiając się ani chwili, przeniosła nas do pokoju z balkonem i pięknym widokiem na ogród i jezioro.
To zaczęło mi się podobać i już miałam zacząć kontynuować część relaksacyjną, gdy zadzwonił mój mąż, który był właśnie w trakcie znoszenia naszych bagaży z samochodu do pokoju, a jednocześnie przenoszenia ich ze starego pokoju do nowego.
No i wiadomość była taka, że brakuje nam plecaka.
Co więcej, był to plecak bardzo kluczowy, bo znajdował się tam laptop, aparat fotograficzny, powerbanki, czytnik i trochę innej elektroniki, której utrata, no cóż, byłaby dość bolesna.
Najpierw na spokojnie próbowaliśmy analizować co mogło się stać i pierwsze podejrzenie graniczące z pewnością padło na restaurację. Pobiegliśmy więc do restauracji, ale plecaka tam nie było. Kolejną opcją było lobby hotelowe (pudło!) i zaplecze recepcji (kolejne pudło!). Następnym podejrzanym stał się hotel w Kona, tak, na pewno plecak został w Kona! Ale i to podejrzenie się po chwili rozwiało, bo przypomniałam sobie, że po drodze dawałam dziecku powerbank z plecaka.
Zaczynało się robić trochę nieciekawie, w coraz większym amoku miotaliśmy się między parkingiem, hotelem a restauracją, szukając nawet po krzakach. I choć na głos ciągle sobie powtarzałam, że ten plecak MUSI gdzieś tu być, w głowie zaczynały mi się rodzić pomysły nieco paranoiczne.
Na przykład – na szczycie Mauna Kea zostawiliśmy na parę minut otwarty samochód z plecakiem na wierzchu, a zaraz obok samochodu stało przecież dwóch pracowników parku, którzy rozmawiali (albo udawali, że rozmawiają). Jak się domyślacie, posądziłam ich o zrobienie bardzo nieładnej rzeczy. Kolejnym pomysłem było to, że może Paniom w restauracji się coś pomyliło, bo akurat miały zmianę i na pewno było zamieszanie, więc po raz kolejny wróciliśmy do restauracji z błagalnymi prośbami, by panie przeszukały zaplecze, bo może ta poprzednia pani znalazła plecak i go gdzieś tam schowała. Panie kelnerki stały w rzędzie i zgodnie twierdziły, że plecaka z całą pewnością tam nie ma, ale że nawet nie sprawdziły zaplecza, zaczęły mi przychodzić do głowy kolejne interesujące pomysły w sprawie intencji tych biednych pań.
I nagle mój wspaniały mąż doznał olśnienia – bo przecież jak mogliśmy zapomnieć, że po tym jak zjawiliśmy się w hotelu, i okazało się, że pokój jest niedostępny, w pierwszej kolejności poszliśmy wszyscy do kibla! Ta wspaniała rodząca wielkie nadzieje toaleta znajdowała się w wydzielonej części hotelu za siłownią…. I kiedy tam szliśmy, a właściwie biegliśmy, czuliśmy już wszystkimi zmysłami, że ten plecak tam na pewno jest! I że trzeba było tak od razu! I że wszystkie nasze poprzednie pomysły były jak wizje szalonego naukowca!
No i plecak tam był. Naprawdę miło było go przytulić.
Po tym wszystkim nie mieliśmy ochoty już na nic oprócz relaksu, tym bardziej że zaczęło padać. Oczywiście relaksowaliśmy się w Coconut Grill, dokąd zaszliśmy w tym dniu po raz piąty czy ósmy, ale zanim się wygodnie rozsiedliśmy, obiecaliśmy Paniom kelnerkom, że w temacie plecaka nie powiemy już ani słowa.@rob_sad Weź też pod uwagę ograniczenia dotyczące wjazdu dzieci poniżej 13rż. Mój syn ma prawie 12 lat i obyło się bez kłopotów, natomiast w przypadku 6 latka, może to już być nieco utrudnione. Ale nie wiem jak restrykcyjnie w rzeczywistości podchodzą do tematu.
A śnieg spadł na Mauna Kea w ubiegłym tygodniu.Ostatniego dnia na Big Island nie mogliśmy spędzić inaczej niż w Parku Wulkanów. Czas jazdy z Hilo do parku to około 50 minut. Wjazd kosztuje 30USD za samochód i to całkiem niezła cena za możliwość spaceru po lawie.
Na zwiedzanie można przeznaczyć zarówno kilka godzin jak i kilka dni, w zależności od możliwości i potrzeb. Można zobaczyć tylko główne punkty widokowe co zajmuje około dwóch godzin, można objechać cały park w pół dnia. Ale można tam też spędzić dużo więcej czasu, jeśli chcemy powędrować dostępnymi szlakami, które mają w sumie ponad 200km długości.
My zdecydowaliśmy się na wersję gdzieś pośrodku i spędziliśmy w parku pół dnia.
Zaczęliśmy od West Rim, skąd z kilku punktów widokowych można oglądać krater aktywnego wulkanu Kilauea. Niestety podczas naszego pobytu z krateru wydobywał się jedynie dym, choć wieczorami podobno nawet w czasie niskiej aktywności, można dojrzeć jęzory ognia.
Kolejne dwa punkty, których podczas zwiedzania nie powinno się pominąć to Lava Tube i punkt widokowy na krater Kilauea Iki. Znajdują się one mniej więcej w tej samej okolicy i by zobaczyć oba, wystarczy zatrzymać się na tym samym parkingu, a potem ruszyć albo w prawo albo w lewo. Parking w tych miejscach jest zwykle zapełniony pod korek i nam jadąc w kierunku East Rim, nie udało się zaparkować, więc zamiast czekać, postanowiliśmy spróbować szczęścia w drodze powrotnej.
Droga do East Rim jest świetna i prowadzi przez rozległe pola lawy. Po drodze zatrzymywaliśmy się wiele razy, bo widoki były fantastyczne, zarówno patrząc w dół w stronę oceanu, jak i w każdą inną stronę.
Jazda do oceanu zajęła nam mniej więcej półtorej godziny, a pogoda zmieniała się kilkukrotnie. Przez dużą część trasy była dość spora mgła, potem deszcz a im bliżej poziomu morza, tym więcej pojawiało się słońca. Natomiast na dole słońce świeciło już na całego.
Zderzenie zastygłej lawy z oceanem robi niesamowite wrażenie i widok ten był z pewnością jednym z najjaśniejszych punktów całego wyjazdu.
Aż wstyd się przyznać, ale przez chwilę na początku drogi do East Rim zastanawiałam się głośno, czy aby na pewno warto tam jechać, i czy aby na pewno jest tam ciekawie, bo przecież prawie nikt tam nie jedzie. Faktycznie samochodów na trasie od parkingu przy Lava Tube w kierunku East Rim mijaliśmy bardzo niewiele i wydawało się, że większość odwiedzających rzeczywiście kończyła wizytę w parku nie zjeżdżając do końca trasy do poziomu oceanu.
W drodze powrotnej pogoda na nabrzeżu znowu była kapryśna, raz słońce raz deszcz.
Dojechaliśmy do Nahuku (Lava Tube) i krateru Kilauea Iki Crater i i tym razem mieliśmy więcej szczęścia, udało się zaparkować. I oczywiście w pierwszej kolejności ruszyliśmy zobaczyć żywą lawę. Przejście prowadzi przez tunel wykuty w skale i zaleca się, by mieć przy sobie latarkę, choć nie jest to konieczne bo tunel jest oświetlony, a w najgorszym wypadku wystarczy latarka w telefonie. Spacer przez tunel trwa zresztą bardzo krótko, po czym powinniśmy się znaleźć przy Lava Tube.
Jednak gdy tam dotarliśmy, po żywej lawie nie było nawet śladu. Była tylko dziura w skale, w której leżały jakieś śmieci. Byliśmy tak zdegustowani, że nawet nie zrobiliśmy zdjęcia tego czegoś.
Po drugiej stronie parkingu znajduje się punkt widokowy na krater Kilauea Iki, i z kolei to miejsce robi wrażenie. Najlepsze jest to, że na dno krateru można zejść, co na pewno byśmy zrobili, gdybyśmy o tym wcześniej wiedzieli i mieli więcej czasu.
Park Wulkanów jest miejscem jedynym w swoim rodzaju i na pewno nie powinno się go ominąć będąc na Big Island. A przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy dorosłej części naszej ekipy. Bo gdy po wycieczce, pusząc się z dumy, że pokazałam dziecku coś wyjątkowego, zapytałam syna: „ To co synek, spacerowałeś kiedyś wcześniej po lawie?”, on odparł „Tak, w Minecrafcie”. I tak to jest z tymi bombelkami.
W kolejnym dniu czekał nas lot na Kauai. Rezerwując loty nie pomyślałam niestety o tym, by lot z Big Island na Kauai wykonać z lotniska w Hilo zamiast KOA, w związku z czym rankiem musieliśmy się przemieścić z powrotem do Kona.
Do tego lot, który nam odpowiadał czasowo i nie był ani za wcześnie ani za późno, był z przesiadką na Maui. W rezultacie odbyliśmy jeden z najkrótszych lotów w życiu, czyli około 20 minutowy lot na trasie KOA-OGG liniami Hawaiian Airlines. Mimo tak krótkiego lotu, obsługa zdążyła zaserwować sok i ciasteczko. Na przesiadkę na Maui mieliśmy mniej niż godzinę, więc w zasadzie chwilę po lądowaniu rozpoczął się kolejny boarding, podczas którego, mogliśmy podziwiać samoloty w różnych ciekawych malowaniach.
Lot i wypożyczenie samochodu na lotnisku LIH obyły się bez niespodzianek, tym razem zarezerwowaliśmy SUVa i otrzymaliśmy Chevroleta Equinox. Samochód taki sobie, no ale trudno.
W oczekiwaniu na wydanie samochodu, zetknęliśmy się niemal natychmiast z wszechobecnym na Kauai zjawiskiem, czyli kurami. Kury są tu wszędzie, a że my specjalnymi fanami kur nie jesteśmy, liczyliśmy na to, że w naszym resorcie czyli Castle Kaha Lani, dostęp kur będzie w jakiś sposób regulowany. A dokładnie to mieliśmy nadzieję, że kur tam po prostu nie będzie. Ale niestety nic z tego, kury były, było bardzo dużo kur.
Kury były na naszym patio, były przy basenie, kury wchodziły do pokoju, co więcej mieliśmy wrażenie, że większość kur z okolicy przychodzi właśnie do nas, i im bardziej my nie chcieliśmy ich, tym bardziej one chciały nas. No ale na to nie mogliśmy nic poradzić, bo Kauai i kury tworzą związek nierozerwalny, miejscowi mówią „wherever humans go, chicken go too”. I tak w dzień i w nocy, kury, kury i kury.
O kurach już było, to jeszcze parę słów o hotelu. Resort i jego otoczenie są bardzo przyjemne, położenie z widokiem na ocean i 10 minut spacerem od Lydgate Beach Park, gdzie znajduje się plaża i miejsca piknikowe. Jest miło, można pospacerować promenadą, można pobiegać, można popływać, choć z życia podwodnego widziałam zaledwie kilka ryb w nieokreślonym kolorze.
Niedaleko hotelu jest też miejsce tuż nad oceanem, gdzie można legalnie i wydaje się za darmo rozbić namiot, obok znajdują się też toalety i prysznic. Wydawałoby się, że to miejsce idealne, ale niestety koczuje tam też sporo bezdomnych, a wokół jest mnóstwo dzikich kotów – a ja mimo tego iż koty uwielbiam, z tymi kotami się jakoś nie mogłam zaprzyjaźnić, część z nich wydaje się chora i ogólnie nie są one zbyt przyjaźnie nastawione do ludzi. Sam apartament hotelowy był taki sobie, lekko już trącił myszką, wyposażenie kuchni kiepskie. Cena 200 USD za noc, czyli niezbyt wysoka jak na resort na Kauai, więc w sumie nie narzekaliśmy. Za bardzo.
Wieczorem zrobiliśmy jeszcze zakupy na 4 kolejne dni, a potem nie mieliśmy już czasu na zrobienie niczego konkretnego poza spacerem po plaży. Co też uczyniliśmy, po czym zasnęliśmy w oczekiwaniu na nieuniknioną pobudkę z kurami.
@Aga_podrozniczka Moi znajomi byli w październiku 22 i aktywność wulkanu za dnia była wtedy podobno jeszcze niższa niż teraz, a wieczorem wyglądało to tak:
Więc wygląda na to, że nie ma reguły.Zanim o pierwszym dniu na Kauai, najpierw kilka słów w temacie jednej z największych, o ile nie w ogóle największej atrakcji Kauai, czyli lotu helikopterem nad wyspą. Cena tej atrakcji nie jest zbyt przyjemna dla kieszeni i waha się od 250 do nawet 500 USD za osobę, w zależności od tego, jaką opcję wybierzemy. Widząc te ceny, początkowo rozważałam lot cessną, bo cena była nieco bardziej akceptowalna, ale nadal wysoka – 170 USD. Ostatecznie jednak, po przeczytaniu komentarzy i zrobieniu rachunku zysków i strat, zarezerwowałam helikopter.
Wybrałam firmę Island Helicopters Kauai i opcję lotu helikopterem bez otwartych drzwi w cenie 250 USD. Podczas rezerwacji należy podać daty, w których jesteśmy na wyspie oraz podać trzy opcje kiedy chcielibyśmy lecieć, od najbardziej do najmniej preferowanej daty.
Ponieważ do ostatniej chwili nie mogłam się zdecydować czy wybrać cessnę czy helikopter, rezerwację robiłam dopiero na tydzień przed przylotem na Kauai, i jak się okazało ledwo zdążyłam, bo zaproponowano nam lot w dniu nr 3, który był ostatnią wybraną przeze mnie opcją.
Do helikoptera mieści się sześciu pasażerów, a są w nim dwa rzędy siedzeń, więc jak łatwo policzyć nie wszyscy mogą siedzieć przy oknie, skąd widoki są oczywiście najlepsze. Co do zasady, nie ma możliwości zaklepania konkretnego miejsca w helikopterze podczas rezerwacji, ale pomyślałam sobie, że co mi szkodzi zadzwonić i zapytać. Zadzwoniłam więc od razu po przylocie na Kauai z pytaniem, czy choćby dwójka z nas mogłaby otrzymać gwarantowane miejsce przy oknie. I ku mojemu zdziwieniu, bardzo miły pan zaklepał dla nas dwa doskonałe miejsca - jedno z przodu obok pilota i jedno miejsce w drugim rzędzie przy oknie. Radości mojej nie było końca.
Pozostało tylko trzymać kciuki za dobrą pogodę w dniu lotu i ruszać na podbój wyspy.
Kauai nie bez kozery nazywana jest wyspą ogrodów, bo występująca tu roślinność i wszechobecna zieleń robią ogromne wrażenie, szczególnie w zderzeniu z pustynną Big Island. Na Kauai zieleń bije po oczach niemal na każdym kroku, ale są miejsca, gdzie dominują inne kolory, a jednym z nich jest Waimea Canyon, który mieni się różnymi odcieniami czerwieni. I to właśnie tam rozpoczęliśmy zwiedzanie wyspy.
Kanion Waimea nazywany jest Wielkim Kanionem Pacyfiku i ma 16km długości i prawie 1km głębokości - aż trudno uwierzyć, że na tak niewielkiej wyspie znajduje się tak duży kanion.
Całą trasę wzdłuż kanionu można pokonać samochodem, znajduje się tu kilka głównych punktów widokowych, a każdy z nich daje niezapomniane wrażenia. Z ostatniego punktu można podziwiać nawet część wybrzeża Na Pali, które oferuje jeden z najbardziej spektakularnych krajobrazów na tej planecie.
Przejechanie całej trasy w spokojnym tempie zajmuje kilka godzin, można też oczywiście zrobić sobie dłuższą wycieczkę, bo jest tu wiele szlaków pieszych, w tym szlak na dno kanionu czy szlak do Waiʻaleʻale czyli jednego z najbardziej wilgotnych miejsc na świecie – roczna suma opadów wynosi tam ponad 11000mm.
Parking przy punktach widokowych jest płatny i kosztuje 10 USD za samochód i dodatkowo 5 USD za każdą osobę w samochodzie, raz zakupiony bilet jest ważny na wszystkich parkingach.
Kanion robi fantastyczne wrażenie. Warto zatrzymywać się nie tylko na płatnych parkingach, ale również przy tych mniej oficjalnych punktach widokowych, skąd można podziwiać kanion bez zakłóceń w postaci tłumu Chińczyków, których spotkaliśmy podczas tej wycieczki niestety dość wielu. Ale w tych dzikich punktach widokowych po drodze było kilka miejsc, gdzie mieliśmy kanion tylko dla siebie. Trzeba tam jednak bardzo uważać, bo czerwona ziemia kanionu jest śliska i zdradliwa, i można boleśnie upaść, co mi się przydarzyło. Na szczęście upadłam tylko na tylną część ciała.
Na początku trasy jest całkiem zielono.
A potem zieleń ustępuje miejsca różnym odcieniom czerwieni.
Mimo tego, że turystów w każdym punkcie widokowym jest sporo, nie ma chaosu ani tłoku, miejsca jest na tyle dużo, że każdy znajdzie miejsce dla siebie by w spokoju podziwiać widoki - oczywiście pod warunkiem, że nie trafimy na Chińczyków, którzy robią więcej hałasu i zamieszania niż płaczące niemowlęta.
Będę Ci towarzyszyć duchowo z Honolulu, ja za gotówkę (plus cashback Amex) i Aviosy. Podzielam entuzjazm pobytu na Hawajach. Próbowałam wymyślić jakiś wypad wypełniający dziurę przed kolejnym w listopadzie i nic nie przemawiało do mnie, aż uśmiechnęło się Oahu. Pochodzę sobie po starych i nowych szlakach i pobawię się w plane spotting.
Będę śledzić, właśnie jestem w Honolulu, pozdrawiam
:) Faktycznie jest tu rajsko i nie da się pomylić Hawajów z jakimkolwiek innym miejscem na świecie. Ludzie fantastyczni, przyroda świetna, ceny znośne (nie tanie). Podróż za mile i $$$ w moim przypadku.
To robimy mini spot w HNL? W przeszłości spotkałam się już z jednym forumowiczem F4F, bo akurat byliśmy w tym samym terminie. I byłam na spotkaniu około 20 osób z Flyertalk.Jeśli chodzi o przyrodę, to jest trochę podobnych wysp. Dla mnie Samoa jest Hawajami bez turystów, a niektorzy nazywają Guam małymi Hawajami.
A po drugiej stronie wyspy woda ma 20-21C. Właśnie jestem w Hilo i nie uśmiecha mi się snorkowanie.Napisz jak tam wrażenia z nowego F150. Ja dostalam Dodge RAM 1500, ale ten nowy kompletnie nie podobał mi się i wróciłam wymienić na coś bardziej prymitywnego. Ostatecznie wyjechałam z lotniska Jeepem pickupem, bo nie mieli nic starszego.Ciekawa jestem Twoich wrażeń z wjazdu na Mauna Kea. Moim zdaniem straszą na zapas, a wjazd jest łatwy. I jestem zdziwiona, ze bylo tam tak mało turystów.
@Aga_podrozniczka Ford150 jest wielki i główną jego zaletą dla nas było to, że nigdy wcześniej nie pożyczaliśmy pick-upa i cieszyła nas po prostu jego amerykańskość. Praktyczność tego auta jest raczej taka sobie. Kiedy przyszło do przewożenia bagażu, i tak woziliśmy go w środku, bo wkładanie go na pakę zajmowało więcej czasu. Parkowanie jest utrudnione, bo często miejsca dla dużych samochodów są specjalnie oznaczone i bardziej kompaktowym samochodem zaparkować dużo łatwiej. Generalnie fajne doświadczenie ale raczej na raz. Chyba, że przewozisz meble.O Mauna Kea będzie w kolejnej części, tymczasem dorzucam jeszcze przy okazji suplement do poprzedniego odcinka.https://www.youtube.com/watch?v=iCTRaxxQTuohttps://www.youtube.com/watch?v=ft3T_pNpBQY
Aga_podrozniczka napisał:A po drugiej stronie wyspy woda ma 20-21C. Właśnie jestem w Hilo i nie uśmiecha mi się snorkowanie.Ja miałem okazję być w Hilo 3 dni w sierpniu. Z tego padało 1,5 dnia. To ponoć miasto w USA, w którym najczęściej pada deszcz
:D I kto by pomyślał, no ale ta północna część wyspy jest zupełnie inna niż południe. W ogóle BigIsland ma chyba 7 stref klimatycznych dlatego jest tak różnorodna.Ja już nie mogę się doczekać kolejnego wyjazdu na Hawaje (choć nie wiem kiedy to nastąpi) i podzielam w całej rozciągłości zdanie @maginiak tego miejsca na ziemi
Wedlug internetu, Hilo jest jednym z najbardziej mokrych miast w USA, ale w tej chwili nie jest źle. Jestem tu 10 dni i popaduje sobie od czasu do czasu, a to w nocy, a to nad ranem, itp. Tylko jednego dnia padało trochę więcej, w ciagu dnia, ale akurat wtedy przygotowywałam sie do interview i nie jechalam nigdzie oprócz sklepu.Pogoda zmienia się podczas przejazdu przez wyspę, na gorze pada, jeszcze wyżej bezchmurnie, a gdzieś tam ciężkie chmury wiszą. Ale za to jest zielono na części wyspy, a przy wulkanach droga zamknięta, bo ryzyko pożaru.Myślałam dzisiaj, ktora wyspa podoba mi sie najbardziej i wyszlo mi, ze Kauai mialo najlepsze widoki, a Maui bylo najlepsze do snorkowania. A na Oahu podoba mi się północno - zachodnia część. Honolulu znudziło mi sie i lotnisko jest dla mnie najbardziej atrakcyjne teraz, bo ciekawe samoloty i wrota do Pacyfiku.@maginiak A, to nie masz porównania z innymi pickupami. Ja juz przeszlam przez wiele, bo czesto pickup jest tanszy do wypożyczenia, niz zwykla osobówka. Poza tym, gdzie jeździć pickupem, jak nie w USA. F150 mialam na Kauai, ten poprzedni model. Teraz wyszło dużo nowych modeli i zaczely być zbyt zelektronizowane. Nie wspomnę o elektrycznym F150, świętokradztwo. Moj faworyt to Nissan Frontier, również poprzedni model bo widzę, ze jest już nowy. Miał niesamowitego kopa, mimo że na papierze silnik o podobnych parametrach do mojej terenówki, a ta nie ma kopa.
Ja pojechałam na Mauna Kea bez żadnych wcześniejszych informacji. Nie wzięłam nawet bluzy ze sobą, bo jakos nie zastanowiłam sie, że przecież to 4200m. Dlatego zdziwił mnie cyrk w punkcie informacyjnym i straszenie jaki trudny jest podjazd. Naped 4x4 miałam, bo wzielam pickupa, nie dlatego, ze celowalam w 4x4. Myślę, ze specjalnie nie asfaltują tej drogi, żeby ograniczyć liczbę odwiedzających. Bo jak wytłumaczyć ładny asfalt na końcowym odcinku?Wygląda na to, ze ograniczenia są stosunkowo nowe https://www.flyertalk.com/forum/hawaii/ ... ience.htmlU mnie termometr pokazywal 11C i wiało tylko w jednym punkcie. Reszte przezylam bez problemu w cienkiej bluzce z długim rękawem (ochrona przed słońcem).Ja mialam wyjazd typu: płynę z prądem, zobaczę co jest do zwiedzania i zdecyduję gdzie jadę, w zależności od pogody.
Wiać to tam naprawdę potrafi. Ja nie byłem w stanie otworzyć drzwi. Samochodem trzęsło na zachodzie słońca tak,że ustawiłem się do niego frontem i podziwialem zza kierownicy [emoji6]
Zdaje się, że 4x4 jest wymagane ze względu na ryzyko śniegu i to od niedawna. Zacząłem się zastanawiać, czy też nie brać 4x4, ale lecimy z dziećmi 6 i 10 lat i mogę nie spotkać się ze zrozumieniem
;)
@rob_sad Weź też pod uwagę ograniczenia dotyczące wjazdu dzieci poniżej 13rż. Mój syn ma prawie 12 lat i obyło się bez kłopotów, natomiast w przypadku 6 latka, może to już być nieco utrudnione. Ale nie wiem jak restrykcyjnie w rzeczywistości podchodzą do tematu.A śnieg spadł na Mauna Kea w ubiegłym tygodniu.
rob_sad napisał:Zdaje się, że 4x4 jest wymagane ze względu na ryzyko śniegu i to od niedawna. Zacząłem się zastanawiać, czy też nie brać 4x4, ale lecimy z dziećmi 6 i 10 lat i mogę nie spotkać się ze zrozumieniem
;)Sam podjazd gdy nie ma śniegu jest dość banalny, chociaż wjazd autem z silnikiem od kosiarki może być męczący. Głównym problemem jest fakt, że wypożyczalnie zakazują wjazdu zwykłymi samochodami. W dobie wszechobecnych trackerów GPS łamanie zakazu jest dość ryzykowne.
Enterprise ma takie warunki umowy:"Vehicle shall not be driven, except in an emergency, on anything other than a paved public highway or suitable graded private or public road or driveway, or over bridges posted for a maximum weight of three (3) tons or less."Może ta droga na wulkan podpada pod kategorię "suitable graded private or public road".Ja nie zawracam sobie głowy takimi warunkami, bo w wielu miejscach są drogi unpaved. Zresztą, nie jest to jakaś straszna dziurawa droga jak ta do Polihale State Park.na Kauai, gdzie widziałam "przytopione" auto i nie wiadomo było co kryje się pod dużymi kałużami. Tam zawrocilam, mimo że miałam wtedy wypożyczonego F150.
Szlak na dole Kilauea Iki jest chyba najpopularniejszy w parku wulkanów. Ja byłam jakieś 2 tygodnie po Was i ludzie mówili, że nic nie widać w nocy i nie ma żadnego ognia, jest tylko dym. Niektórzy nocowali w hotelu przy krawędzi krateru.Polecam wycieczkę z przewodnikiem jest ich kilka dziennie na różnych trasach. Nasz przewodnik był bardzo dobry, chętnie dzielił się wiedzą, podał nawet email jakby ktoś chciał zdjęcia z wybuchów wulkanu i na końcu stanowczo odmówił gratyfikacji w postaci napiwków.Ja spędziłam 3 dni w parku wulkanów, bo 30 dolarów za jedną wizytę dla jednej osoby to droga impreza, więc stwierdziłam, że wykorzystam wejściówkę na maksa.Ciekawe miejsce po tej stronie wyspy, to tzw. Red Road, która już nie jest Red. Tam też można napatrzyć się na lawę, drogi na końcu są zablokowane lawą, więc trzeba wrócić tą samą trasą. Miejsce gdzie ława napotyka wodę i następuje erozja klifów. Mało turystów, jest nawet plaża nudystów.https://thishawaiilife.com/red-road-haw ... poho-road/
Na Mauna Koa udało mi się wczołgać Nissanem Rogue (tak się chyba nazywa na Qashqai). Oczywiście pojechałem na spontanie, żeby nie było...Wczołgać, bo w drugiej połowie trasy nissankowi brakło oddechu i pomimo wciśniętego gazu do dechy nie udało mi się go zmusić do jazdy z prędkością większą niż 15 mil. Nie i już. Dopiero później zobaczyłem na jaką wysokość wjechałem.Moim zdaniem, trasa nie jest trudna, więc trochę straszą z tym 4x4, ale faktycznie w górnej części jak się zatrzymałem pod górę, to nissanek był bardzo oporny, żeby się zacząć turlać znowu. Ale się udało
:).
Kiedy wróciłam już do zodiaka wiedziałam, że choćby dla tych paru chwil z tymi niezwykłymi stworzeniami, warto było przemierzyć pół świata.@Aga_podrozniczka Ford150 jest wielki i główną jego zaletą dla nas było to, że nigdy wcześniej nie pożyczaliśmy pick-upa i cieszyła nas po prostu jego amerykańskość.
Praktyczność tego auta jest raczej taka sobie. Kiedy przyszło do przewożenia bagażu, i tak woziliśmy go w środku, bo wkładanie go na pakę zajmowało więcej czasu. Parkowanie jest utrudnione, bo często miejsca dla dużych samochodów są specjalnie oznaczone i bardziej kompaktowym samochodem zaparkować dużo łatwiej. Generalnie fajne doświadczenie ale raczej na raz. Chyba, że przewozisz meble.
O Mauna Kea będzie w kolejnej części, tymczasem dorzucam jeszcze przy okazji suplement do poprzedniego odcinka.
https://www.youtube.com/watch?v=iCTRaxxQTuo
https://www.youtube.com/watch?v=ft3T_pNpBQYNaszym planem na kolejny dzień była relokacja z Kona do Hilo, a po drodze wjazd na Mauna Kea - wygasły wulkan i jednocześnie największą górę świata licząc od jej podstawy na dnie Oceanu Spokojnego.
Wysokość Mauna Kea od dna oceanu to 10203m, natomiast wysokość nad poziomem morza to 4205m metrów, czyli w sumie też niczego sobie.
Podobnie jak @Aga_podrozniczka, naczytałam się różnych historii na temat wjazdu na górę, jak również warunków panujących na szczycie, czego pokłosiem była nie tylko decyzja o wypożyczeniu auta z napędem 4x4, ale również wyposażeniu nas w ciepłe ubrania, włączając bieliznę termiczną.
Z większości znalezionych informacji wynikało, że na szczycie może być bardzo zimno i wietrznie, choć na dole jest słonecznie i ciepło – jak to w górach.
Ten dzień był piękny, na niebie póki co nie było prawie ani jednej chmurki, a temperatura na szczycie wg pogody internetowej miała wynosić 14 stopni. Mimo to nie schowaliśmy kurtek na dno walizki, no bo nigdy nic nie wiadomo.
Gdy ruszyliśmy w drogę jeszcze raz pochyliłam się nad komentarzami w internecie o wjeździe na górę, i trochę mnie zatkało, bo okazało się, że na szczyt nie wolno wjechać dzieciom poniżej 13rż. Czyli naszemu synowi brakowało prawie 1,5 roku.
Nie pisnęłam na ten temat jednak głośno ani słowa, licząc na to, że nikt nie będzie niczego sprawdzał i to wszystko strachy na lachy, a tak w ogóle to i tak będzie co ma być.
No i cóż, okazało się, że na górę rzeczywiście nie można wjechać ot tak sobie. Trzeba się obowiązkowo zatrzymać w Visitors Center i rekomenduje się, by pozostać tam co najmniej 30 minut w celu aklimatyzacji. Nie mam pojęcia, czy 30 minut aklimatyzacji jest w stanie w ogóle pomóc zminimalizować ryzyko ewentualnej choroby wysokościowej, ale zatrzymaliśmy się na jakieś 20 minut.
Przy wyjeździe z parkingu czekała nas pogawędka ze strażnikiem, który w pierwszej kolejności zapytał, ile sztuk liczy nasze stado, omiatając wzrokiem wnętrze samochodu, jednakże próbując jakby ominąć tylne siedzenie. No ale że sami wyskoczyliśmy, że jest nas trójka, następnie rozmowa wyglądała mnie więcej tak:
- OK, how old is your boy?
- He is twelve
- You said he is thirteen, right?
- Yes he is thirteen… (uff)
Pan wpisał dane do formularza, potem jeszcze tylko rekomendował włączenie napędu 4x4, zapytał czy dobrze się czujemy i czy jesteśmy zdrowi i powiedział, żeby w przypadku złego samopoczucia, natychmiast wracać na dół, bo u góry nie ma lekarza.
I to tyle. Pogawędka, za wyjątkiem bardzo krótkiej chwili grozy, była przesympatyczna.
Wjazd na górę, mimo ostrzeżeń o konieczności posiadania napędu 4x4, nie jest trudny. Droga w większości jest utwardzona, tylko kawałek jest szutrowy, a stopień nachylenia raczej nie wyklucza wjazdu samochodem bez napędu na cztery koła – widzieliśmy po drodze kilka samochodów kompaktowych.
Wjazd trwał około 30 minut, droga przy dobrej pogodzie jest malownicza, szczególnie miła dla oka była pierzynka z chmur w oddali.
Dojechaliśmy na szczyt bez żadnych przeszkód. Jak się okazało prognoza mówiła prawdę, bo było dość ciepło, około 15 stopni. Jednak przy silniejszych porywach wiatru w bluzie było mi za zimno i bezrękawnik się przydał. Na szczycie gdy wjechaliśmy była tylko jedna osoba, a potem przewinęło się może jeszcze 5 osób – czyli prawie pustki.
Niewykluczone, że powodem tak niskiej frekwencji było to, że byliśmy na górze w ciągu dnia, a szczyt jest popularnym celem wycieczek podczas zachodu słońca.
My zachodu słońca nie widzieliśmy, ale że nie mamy nic przeciwko braku tłumów, byliśmy zadowoleni.
Krajobraz jest super, tym bardziej że na szczycie znajduje się obserwatorium, które robi spore wrażenie.
Ponieważ obserwatorium było niestety niedostępne do zwiedzania, w sumie na górze spędziliśmy nie więcej niż 40 minut. Mi prawie przez cały czas towarzyszył lekki ból głowy, dziecko narzekało na zatykające się uszy, a mąż w pewnym momencie dostał skurczu twarzy i nie był w stanie ruszyć szczęką ani głową.
Nie było to przyjemne kilkanaście sekund, ale na szczęście chłop się szybko odblokował.
Na dół zjeżdża się tą samą drogą, która prowadzi na górę, a przy Visitors Center ponownie zatrzymuje nas strażnik, który mierzy temperaturę hamulców. Jeśli jest za wysoka, należy się zatrzymać i odczekać. Mąż twierdzi, że podczas zjazdu hamował tylko dwa razy, więc nasze hamulce były zimne jak lód.
Droga ze szczytu Mauna Kea do Hilo trwa około 1,5h. Gdy dojeżdżaliśmy niebo zasnuło się chmurami, ale póki co nie padało.
Dojechaliśmy do hotelu, a że pokój nie był gotowy a my byliśmy głodni, poszliśmy na obiad do restauracji Coconut Grill, znajdującej się tuż obok hotelu.
Po kilku dniach samodzielnego gotowania, bardzo ucieszyła mnie możliwość zjedzenia posiłku przygotowanego przez kogoś innego niż ja sama (no dobra, nie taka całkiem sama).
Wzięliśmy wieprzowinę i krewetki oraz wypiliśmy lokalne piwo ananasowe – wszystko było pyszne.
Zrelaksowaliśmy się całkiem przyjemnie i wróciliśmy do hotelu, żeby się zameldować.
Pokój był już gotowy, natomiast kiedy go zobaczyłam, odwróciłam się natychmiast na pięcie i wróciłam do recepcji, bo pokój wyglądał nieco inaczej niż ten, który wydawało mi się, że zamawiałam - był ciemny jak piwnica, miał jakieś 18m2, zawierał 2 bardzo małe łóżka, mikroskopijny stolik oraz okno wielkości znaczka pocztowego.
A ponieważ przy rezerwacji na booking.com, otrzymałam darmową opcję upgrade, tym bardziej byłam pewna, że ktoś tu się pomylił i na pewno nie jestem to ja. Mimo to pan recepcjonista, z którym przyszło mi rozmawiać, początkowo z całą pewnością twierdził, że otrzymaliśmy pokój superior, więc w zasadzie upgrade już dostałam. Po kilku minutach rozmowy nie wyglądał jednak już na całkiem pewnego i przekierował mnie do swojej przełożonej, która nie zastanawiając się ani chwili, przeniosła nas do pokoju z balkonem i pięknym widokiem na ogród i jezioro.
To zaczęło mi się podobać i już miałam zacząć kontynuować część relaksacyjną, gdy zadzwonił mój mąż, który był właśnie w trakcie znoszenia naszych bagaży z samochodu do pokoju, a jednocześnie przenoszenia ich ze starego pokoju do nowego.
No i wiadomość była taka, że brakuje nam plecaka.
Co więcej, był to plecak bardzo kluczowy, bo znajdował się tam laptop, aparat fotograficzny, powerbanki, czytnik i trochę innej elektroniki, której utrata, no cóż, byłaby dość bolesna.
Najpierw na spokojnie próbowaliśmy analizować co mogło się stać i pierwsze podejrzenie graniczące z pewnością padło na restaurację. Pobiegliśmy więc do restauracji, ale plecaka tam nie było. Kolejną opcją było lobby hotelowe (pudło!) i zaplecze recepcji (kolejne pudło!). Następnym podejrzanym stał się hotel w Kona, tak, na pewno plecak został w Kona! Ale i to podejrzenie się po chwili rozwiało, bo przypomniałam sobie, że po drodze dawałam dziecku powerbank z plecaka.
Zaczynało się robić trochę nieciekawie, w coraz większym amoku miotaliśmy się między parkingiem, hotelem a restauracją, szukając nawet po krzakach. I choć na głos ciągle sobie powtarzałam, że ten plecak MUSI gdzieś tu być, w głowie zaczynały mi się rodzić pomysły nieco paranoiczne.
Na przykład – na szczycie Mauna Kea zostawiliśmy na parę minut otwarty samochód z plecakiem na wierzchu, a zaraz obok samochodu stało przecież dwóch pracowników parku, którzy rozmawiali (albo udawali, że rozmawiają). Jak się domyślacie, posądziłam ich o zrobienie bardzo nieładnej rzeczy.
Kolejnym pomysłem było to, że może Paniom w restauracji się coś pomyliło, bo akurat miały zmianę i na pewno było zamieszanie, więc po raz kolejny wróciliśmy do restauracji z błagalnymi prośbami, by panie przeszukały zaplecze, bo może ta poprzednia pani znalazła plecak i go gdzieś tam schowała.
Panie kelnerki stały w rzędzie i zgodnie twierdziły, że plecaka z całą pewnością tam nie ma, ale że nawet nie sprawdziły zaplecza, zaczęły mi przychodzić do głowy kolejne interesujące pomysły w sprawie intencji tych biednych pań.
I nagle mój wspaniały mąż doznał olśnienia – bo przecież jak mogliśmy zapomnieć, że po tym jak zjawiliśmy się w hotelu, i okazało się, że pokój jest niedostępny, w pierwszej kolejności poszliśmy wszyscy do kibla! Ta wspaniała rodząca wielkie nadzieje toaleta znajdowała się w wydzielonej części hotelu za siłownią…. I kiedy tam szliśmy, a właściwie biegliśmy, czuliśmy już wszystkimi zmysłami, że ten plecak tam na pewno jest! I że trzeba było tak od razu! I że wszystkie nasze poprzednie pomysły były jak wizje szalonego naukowca!
No i plecak tam był. Naprawdę miło było go przytulić.
Po tym wszystkim nie mieliśmy ochoty już na nic oprócz relaksu, tym bardziej że zaczęło padać.
Oczywiście relaksowaliśmy się w Coconut Grill, dokąd zaszliśmy w tym dniu po raz piąty czy ósmy, ale zanim się wygodnie rozsiedliśmy, obiecaliśmy Paniom kelnerkom, że w temacie plecaka nie powiemy już ani słowa.@rob_sad Weź też pod uwagę ograniczenia dotyczące wjazdu dzieci poniżej 13rż. Mój syn ma prawie 12 lat i obyło się bez kłopotów, natomiast w przypadku 6 latka, może to już być nieco utrudnione. Ale nie wiem jak restrykcyjnie w rzeczywistości podchodzą do tematu.
A śnieg spadł na Mauna Kea w ubiegłym tygodniu.Ostatniego dnia na Big Island nie mogliśmy spędzić inaczej niż w Parku Wulkanów.
Czas jazdy z Hilo do parku to około 50 minut. Wjazd kosztuje 30USD za samochód i to całkiem niezła cena za możliwość spaceru po lawie.
Na zwiedzanie można przeznaczyć zarówno kilka godzin jak i kilka dni, w zależności od możliwości i potrzeb. Można zobaczyć tylko główne punkty widokowe co zajmuje około dwóch godzin, można objechać cały park w pół dnia. Ale można tam też spędzić dużo więcej czasu, jeśli chcemy powędrować dostępnymi szlakami, które mają w sumie ponad 200km długości.
My zdecydowaliśmy się na wersję gdzieś pośrodku i spędziliśmy w parku pół dnia.
Zaczęliśmy od West Rim, skąd z kilku punktów widokowych można oglądać krater aktywnego wulkanu Kilauea. Niestety podczas naszego pobytu z krateru wydobywał się jedynie dym, choć wieczorami podobno nawet w czasie niskiej aktywności, można dojrzeć jęzory ognia.
Kolejne dwa punkty, których podczas zwiedzania nie powinno się pominąć to Lava Tube i punkt widokowy na krater Kilauea Iki. Znajdują się one mniej więcej w tej samej okolicy i by zobaczyć oba, wystarczy zatrzymać się na tym samym parkingu, a potem ruszyć albo w prawo albo w lewo. Parking w tych miejscach jest zwykle zapełniony pod korek i nam jadąc w kierunku East Rim, nie udało się zaparkować, więc zamiast czekać, postanowiliśmy spróbować szczęścia w drodze powrotnej.
Droga do East Rim jest świetna i prowadzi przez rozległe pola lawy. Po drodze zatrzymywaliśmy się wiele razy, bo widoki były fantastyczne, zarówno patrząc w dół w stronę oceanu, jak i w każdą inną stronę.
Jazda do oceanu zajęła nam mniej więcej półtorej godziny, a pogoda zmieniała się kilkukrotnie. Przez dużą część trasy była dość spora mgła, potem deszcz a im bliżej poziomu morza, tym więcej pojawiało się słońca. Natomiast na dole słońce świeciło już na całego.
Zderzenie zastygłej lawy z oceanem robi niesamowite wrażenie i widok ten był z pewnością jednym z najjaśniejszych punktów całego wyjazdu.
Aż wstyd się przyznać, ale przez chwilę na początku drogi do East Rim zastanawiałam się głośno, czy aby na pewno warto tam jechać, i czy aby na pewno jest tam ciekawie, bo przecież prawie nikt tam nie jedzie. Faktycznie samochodów na trasie od parkingu przy Lava Tube w kierunku East Rim mijaliśmy bardzo niewiele i wydawało się, że większość odwiedzających rzeczywiście kończyła wizytę w parku nie zjeżdżając do końca trasy do poziomu oceanu.
W drodze powrotnej pogoda na nabrzeżu znowu była kapryśna, raz słońce raz deszcz.
Dojechaliśmy do Nahuku (Lava Tube) i krateru Kilauea Iki Crater i i tym razem mieliśmy więcej szczęścia, udało się zaparkować. I oczywiście w pierwszej kolejności ruszyliśmy zobaczyć żywą lawę. Przejście prowadzi przez tunel wykuty w skale i zaleca się, by mieć przy sobie latarkę, choć nie jest to konieczne bo tunel jest oświetlony, a w najgorszym wypadku wystarczy latarka w telefonie. Spacer przez tunel trwa zresztą bardzo krótko, po czym powinniśmy się znaleźć przy Lava Tube.
Jednak gdy tam dotarliśmy, po żywej lawie nie było nawet śladu. Była tylko dziura w skale, w której leżały jakieś śmieci.
Byliśmy tak zdegustowani, że nawet nie zrobiliśmy zdjęcia tego czegoś.
Po drugiej stronie parkingu znajduje się punkt widokowy na krater Kilauea Iki, i z kolei to miejsce robi wrażenie. Najlepsze jest to, że na dno krateru można zejść, co na pewno byśmy zrobili, gdybyśmy o tym wcześniej wiedzieli i mieli więcej czasu.
Park Wulkanów jest miejscem jedynym w swoim rodzaju i na pewno nie powinno się go ominąć będąc na Big Island. A przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy dorosłej części naszej ekipy. Bo gdy po wycieczce, pusząc się z dumy, że pokazałam dziecku coś wyjątkowego, zapytałam syna: „ To co synek, spacerowałeś kiedyś wcześniej po lawie?”, on odparł „Tak, w Minecrafcie”.
I tak to jest z tymi bombelkami.
W kolejnym dniu czekał nas lot na Kauai. Rezerwując loty nie pomyślałam niestety o tym, by lot z Big Island na Kauai wykonać z lotniska w Hilo zamiast KOA, w związku z czym rankiem musieliśmy się przemieścić z powrotem do Kona.
Do tego lot, który nam odpowiadał czasowo i nie był ani za wcześnie ani za późno, był z przesiadką na Maui. W rezultacie odbyliśmy jeden z najkrótszych lotów w życiu, czyli około 20 minutowy lot na trasie KOA-OGG liniami Hawaiian Airlines. Mimo tak krótkiego lotu, obsługa zdążyła zaserwować sok i ciasteczko.
Na przesiadkę na Maui mieliśmy mniej niż godzinę, więc w zasadzie chwilę po lądowaniu rozpoczął się kolejny boarding, podczas którego, mogliśmy podziwiać samoloty w różnych ciekawych malowaniach.
Lot i wypożyczenie samochodu na lotnisku LIH obyły się bez niespodzianek, tym razem zarezerwowaliśmy SUVa i otrzymaliśmy Chevroleta Equinox.
Samochód taki sobie, no ale trudno.
W oczekiwaniu na wydanie samochodu, zetknęliśmy się niemal natychmiast z wszechobecnym na Kauai zjawiskiem, czyli kurami.
Kury są tu wszędzie, a że my specjalnymi fanami kur nie jesteśmy, liczyliśmy na to, że w naszym resorcie czyli Castle Kaha Lani, dostęp kur będzie w jakiś sposób regulowany. A dokładnie to mieliśmy nadzieję, że kur tam po prostu nie będzie. Ale niestety nic z tego, kury były, było bardzo dużo kur.
Kury były na naszym patio, były przy basenie, kury wchodziły do pokoju, co więcej mieliśmy wrażenie, że większość kur z okolicy przychodzi właśnie do nas, i im bardziej my nie chcieliśmy ich, tym bardziej one chciały nas. No ale na to nie mogliśmy nic poradzić, bo Kauai i kury tworzą związek nierozerwalny, miejscowi mówią „wherever humans go, chicken go too”. I tak w dzień i w nocy, kury, kury i kury.
O kurach już było, to jeszcze parę słów o hotelu. Resort i jego otoczenie są bardzo przyjemne, położenie z widokiem na ocean i 10 minut spacerem od Lydgate Beach Park, gdzie znajduje się plaża i miejsca piknikowe. Jest miło, można pospacerować promenadą, można pobiegać, można popływać, choć z życia podwodnego widziałam zaledwie kilka ryb w nieokreślonym kolorze.
Niedaleko hotelu jest też miejsce tuż nad oceanem, gdzie można legalnie i wydaje się za darmo rozbić namiot, obok znajdują się też toalety i prysznic. Wydawałoby się, że to miejsce idealne, ale niestety koczuje tam też sporo bezdomnych, a wokół jest mnóstwo dzikich kotów – a ja mimo tego iż koty uwielbiam, z tymi kotami się jakoś nie mogłam zaprzyjaźnić, część z nich wydaje się chora i ogólnie nie są one zbyt przyjaźnie nastawione do ludzi.
Sam apartament hotelowy był taki sobie, lekko już trącił myszką, wyposażenie kuchni kiepskie. Cena 200 USD za noc, czyli niezbyt wysoka jak na resort na Kauai, więc w sumie nie narzekaliśmy. Za bardzo.
Wieczorem zrobiliśmy jeszcze zakupy na 4 kolejne dni, a potem nie mieliśmy już czasu na zrobienie niczego konkretnego poza spacerem po plaży.
Co też uczyniliśmy, po czym zasnęliśmy w oczekiwaniu na nieuniknioną pobudkę z kurami.
@Aga_podrozniczka Moi znajomi byli w październiku 22 i aktywność wulkanu za dnia była wtedy podobno jeszcze niższa niż teraz, a wieczorem wyglądało to tak:
Więc wygląda na to, że nie ma reguły.Zanim o pierwszym dniu na Kauai, najpierw kilka słów w temacie jednej z największych, o ile nie w ogóle największej atrakcji Kauai, czyli lotu helikopterem nad wyspą.
Cena tej atrakcji nie jest zbyt przyjemna dla kieszeni i waha się od 250 do nawet 500 USD za osobę, w zależności od tego, jaką opcję wybierzemy.
Widząc te ceny, początkowo rozważałam lot cessną, bo cena była nieco bardziej akceptowalna, ale nadal wysoka – 170 USD. Ostatecznie jednak, po przeczytaniu komentarzy i zrobieniu rachunku zysków i strat, zarezerwowałam helikopter.
Wybrałam firmę Island Helicopters Kauai i opcję lotu helikopterem bez otwartych drzwi w cenie 250 USD. Podczas rezerwacji należy podać daty, w których jesteśmy na wyspie oraz podać trzy opcje kiedy chcielibyśmy lecieć, od najbardziej do najmniej preferowanej daty.
Ponieważ do ostatniej chwili nie mogłam się zdecydować czy wybrać cessnę czy helikopter, rezerwację robiłam dopiero na tydzień przed przylotem na Kauai, i jak się okazało ledwo zdążyłam, bo zaproponowano nam lot w dniu nr 3, który był ostatnią wybraną przeze mnie opcją.
Do helikoptera mieści się sześciu pasażerów, a są w nim dwa rzędy siedzeń, więc jak łatwo policzyć nie wszyscy mogą siedzieć przy oknie, skąd widoki są oczywiście najlepsze.
Co do zasady, nie ma możliwości zaklepania konkretnego miejsca w helikopterze podczas rezerwacji, ale pomyślałam sobie, że co mi szkodzi zadzwonić i zapytać. Zadzwoniłam więc od razu po przylocie na Kauai z pytaniem, czy choćby dwójka z nas mogłaby otrzymać gwarantowane miejsce przy oknie.
I ku mojemu zdziwieniu, bardzo miły pan zaklepał dla nas dwa doskonałe miejsca - jedno z przodu obok pilota i jedno miejsce w drugim rzędzie przy oknie.
Radości mojej nie było końca.
Pozostało tylko trzymać kciuki za dobrą pogodę w dniu lotu i ruszać na podbój wyspy.
Kauai nie bez kozery nazywana jest wyspą ogrodów, bo występująca tu roślinność i wszechobecna zieleń robią ogromne wrażenie, szczególnie w zderzeniu z pustynną Big Island. Na Kauai zieleń bije po oczach niemal na każdym kroku, ale są miejsca, gdzie dominują inne kolory, a jednym z nich jest Waimea Canyon, który mieni się różnymi odcieniami czerwieni.
I to właśnie tam rozpoczęliśmy zwiedzanie wyspy.
Kanion Waimea nazywany jest Wielkim Kanionem Pacyfiku i ma 16km długości i prawie 1km głębokości - aż trudno uwierzyć, że na tak niewielkiej wyspie znajduje się tak duży kanion.
Całą trasę wzdłuż kanionu można pokonać samochodem, znajduje się tu kilka głównych punktów widokowych, a każdy z nich daje niezapomniane wrażenia. Z ostatniego punktu można podziwiać nawet część wybrzeża Na Pali, które oferuje jeden z najbardziej spektakularnych krajobrazów na tej planecie.
Przejechanie całej trasy w spokojnym tempie zajmuje kilka godzin, można też oczywiście zrobić sobie dłuższą wycieczkę, bo jest tu wiele szlaków pieszych, w tym szlak na dno kanionu czy szlak do Waiʻaleʻale czyli jednego z najbardziej wilgotnych miejsc na świecie – roczna suma opadów wynosi tam ponad 11000mm.
Parking przy punktach widokowych jest płatny i kosztuje 10 USD za samochód i dodatkowo 5 USD za każdą osobę w samochodzie, raz zakupiony bilet jest ważny na wszystkich parkingach.
Kanion robi fantastyczne wrażenie. Warto zatrzymywać się nie tylko na płatnych parkingach, ale również przy tych mniej oficjalnych punktach widokowych, skąd można podziwiać kanion bez zakłóceń w postaci tłumu Chińczyków, których spotkaliśmy podczas tej wycieczki niestety dość wielu.
Ale w tych dzikich punktach widokowych po drodze było kilka miejsc, gdzie mieliśmy kanion tylko dla siebie.
Trzeba tam jednak bardzo uważać, bo czerwona ziemia kanionu jest śliska i zdradliwa, i można boleśnie upaść, co mi się przydarzyło. Na szczęście upadłam tylko na tylną część ciała.
Na początku trasy jest całkiem zielono.
A potem zieleń ustępuje miejsca różnym odcieniom czerwieni.
Mimo tego, że turystów w każdym punkcie widokowym jest sporo, nie ma chaosu ani tłoku, miejsca jest na tyle dużo, że każdy znajdzie miejsce dla siebie by w spokoju podziwiać widoki - oczywiście pod warunkiem, że nie trafimy na Chińczyków, którzy robią więcej hałasu i zamieszania niż płaczące niemowlęta.