Leniwe popołudnie mija niepostrzeżenie i trzeba wracać, bo kolejnego dnia mamy do przejechania łącznie (w 2 etapach) ponad 300 km, czego ostatnie 60 drogą raczej podrzędną. Jedziemy do Calakmul.Nasz kolejny cel podróży, to ruiny Calakmul.
W wątku z-campeche-na-poludnie,774,158305 pytałem, którą drogę do Calakmul wybrać. Ostatecznie wybraliśmy tą dłuższą i płatną. Niewykluczone, że krótsza i bezpłatna nie jest wcale gorsza, ale większość pomagających była jednak za rozwiązaniem sugerowanym przez Google Maps (vox populi
:D ). Swoją drogą, może ktoś zdecyduje się kiedyś na wyjazd interaktywny, którego trasa będzie zależała od głosujących?
Wybór trasy okazał się trafny. Opłata to tylko 80 MXN, przez znaczną część jedziemy dwupasmówką, a nawet gdy ta się kończy, po zwężeniu jest nadal bardzo przyjemna.
Z Calakmul jest pewien problem. W pobliżu (w szerokim tego słowa znaczeniu) baza noclegowa jest dość ograniczona. Lepszej kategorii obiekty są w Xpujil, ale dojazd z tego miasteczka trwa ponad 2 godziny. Wybierając wioskę bez nazwy znajdującą się zaraz przy zjeździe na drogę prowadzącą do ruin, oszczędzamy ok. 45 minut, ale trzeba się liczyć z warunkami raczej mało wyszukanymi.
Mój wybór padł na opcję nr 2, a konkretnie na Cabañas Cheleembal. Po dotarciu tam okazuje się, że gospodyni nic nie wie o naszym przyjeździe. Trochę to dziwne, bo rezerwacja była zrobiona z miesiąc temu, przez Orbitz, który na dodatek co jakiś czas przysyłał mi różne przypomnienia. Problemu jednak nie ma - większość cabañas jest dziś wolna, więc bierzemy jedną z nich. Daję przy tym upust swemu frajerstwu. Otóż, stawka w Orbitz była słona (1606 MXN ze śniadaniem, płatne na miejscu), ale w większości tutejszych obiektów ceny są wygórowane. Zamiast zapytać, ile chcą za noc, od razu sam proponuję cenę z Orbitza, a synowi właścicielki aż się oczy na to świecą. Cóż, wiem dlaczego. Kątem oka dostrzegam zeszycik z rezerwacjami, a tam to tysiąc, to tysiąc sto pesos. Ostatecznie jednak, już wieczorem, gdy pojawił się mąż właścicielki, nasza rezerwacja się odnalazła, więc i tak musielibyśmy zapłacić stawkę orbitzową. Nauczka z tego tylko taka, że w okolicy Calakmul lepiej brać zakwaterowanie na miejscu, bez wcześniejszej rezerwacji (czego normalnie nie praktykuję). Poza tym, żalu i tak nie mam. Rodzina jest skromna, robią co mogą, by turystom zapewnić - na miarę swoich możliwości - pewien standard. Niech im przepłacona kwota pójdzie na dobre (choć i tak muszą z niej odpalić coś jeszcze Orbitzowi). A oto i nasza cabaña:
Droga bezpośrednio do ruin odchodzi w bok od głównej szosy, jakieś 500 m. od naszego zakwaterowania. Zaraz za skrętem stajemy przy szlabanie, gdzie trzeba wykupić "pierwsze" bilety za 150 MXN. Nie pamiętam już, czym się różnią od tych "drugich" za 80 MXN, które kupuje się już po dojechaniu do ruin. Być może są za przejazd 60-cio kilometrową drogą prowadzącą do ruin. Aż do drugiego szlabanu, gdzie sprawdzają opaskę na ręce i nazwisko (gdzieś tak w połowie trasy), droga jest bardzo przyzwoita, szeroka na dwa auta. Potem jednak robi się znacznie węższa i trzeba uważać na mijanki z jadącymi w przeciwnym kierunku, zwłaszcza na zakrętach. O wyprzedzaniu można zapomnieć, chyba że poprzednik się zatrzyma. Ta druga część ma też sporo dziur i nierówności, na które trzeba uważać. Jej atrakcją są natomiast pojawiające się co chwilę indyki pawie. Jeden z nich stara się nam zaimponować. O ile inne sztuki zmykają na nasz widok w las, ten gdy chcemy go ominąć, z gulgotaniem wydostającym się z dzioba, bezczelnie pcha się cały czas przed maskę auta. Taki z niego chojrak.
Po ok. półtorej godziny jazdy, docieramy w końcu do ruin, a w zasadzie do kas ("drugi" bilet), od których trzeba się jeszcze przespacerować z 10-15 minut, by osiągnąć wreszcie cel i zagubić się w labiryncie majańskich budowli oplecionych korzeniami drzew, porośniętych mchem i gęstymi roślinami (znanymi u nas w wersjach doniczkowych). Dojazd tu nie należy do szybkich i komfortowych, ale widoki na miejscu to rekompensują.
Nie mogę tylko zrozumieć, jakim trzeba być kretynem, by przebyć taki szmat drogi po to by nabazgrolić coś na kamieniach sprzed tysięcy lat.
Gdy opuszczamy główny kompleks budynków, w koronie drzew coś nam miga. To małpa mono araña, czyli czepiak. Niestety, nie kwapi się, by zejść trochę niżej i okazać się w pełnej krasie, ale i tak w kilku momentach, gdy przeskakuje między gałęziami, widać ją bardzo dobrze. Szkoda tylko, że z refleksem fotografa jest słabo.
Wracając do auta, nagle orientuję się, że nie mam moich ulubionych okularów słonecznych. Mówię do kumpla, że musiały zostać gdzieś niedaleko, bo przed chwilą jeszcze je miałem. Ten patrzy na mnie i raczej sceptycznie podchodzi do pomysłu cofania się za jakimiś tam okularami. W pobliżu kręci się pani z obsługi parku, pyta co się stało, ja jej na to, że zgubiłem moje okulary azul. Ona patrzy to na mnie, to na kolegę i w końca wskazuję na czubek mojej głowy i pyta, czy może te? Sięgam we wskazane miejsce i oczywiście okulary tam są. Cóż, to kolejny dowód na trafność tytułu relacji. Jeden gościu nie czuje, że ma jakiś przedmiot na łbie, a drugi, mimo że patrzy na pierwszego, tego samego przedmiotu na głowie nie dostrzega
:D
Powrót do zakwaterowania trwa nieco dłużej, bo przez ładnych kilka kilometrów wlecze się przed nami (choć w zasadzie jedzie zgodnie z panującymi tu ograniczeniami) garbus. Jego kierowca w końcu zatrzymuje się, bo coś mu w kole stuka i zostajemy uwolnieni z tego kieratu. Nastoletni syn właścicielki proponuje nam po powrocie kolację z grillowanego kurczaka, ale nie mamy ochoty na mięso, więc idziemy na oddalone o jakieś 500 m. skrzyżowanie, przy którym ulokowaly się aż trzy lokale gastronomiczne. Jeden jest zamknięty, w drugim odbywają się jakieś dziecięce urodzinki, więc zostaje nam trzeci, Restaurante La Selva, dysponujący w Googlach opiniami na poziomie aż 4,8. Właścicielka jest bardzo sympatyczna, ale kompletnie nie wiem, skąd te pozytywne recenzje. Owszem, wszystko jest zjadliwe, ale w porównaniu z tym, co jadaliśmy wcześniej (za niewiele drożej), tutejsze specjały jawią się niczym wydawane w kuchni więziennej. Może to jednak też nasza wina. Wybraliśmy dania jarskie, (zupa warzywna, quesadillas z chayą i serem, itp.), a to zdecydowanie nie tutejsze klimaty. Wkrótce po nas, do lokalu dociera kilkunastoosobowa grupa Meksykanów, którą spotkaliśmy wcześniej w ruinach. Dostają zamówione wcześniej zestawy z mięsem i to prezentuje się dużo lepiej, przynajmniej wizualnie. Kto wie, może kurczak z grilla u naszych gospodarzy byłby lepszym wyborem? Spójrzcie sami...
Wcześnie rano zasiadamy do bardzo smacznego śniadania przygotowanego przez gospodynię i ruszamy w dalszą trasę. Tym razem będziemy mieli aż trzy noclegi, w sąsiedztwie ruin Kohunlich.
Jest bardzo przyzwoicie. Jak dotąd mieliśmy tylko jedną cucarachę (całkiem spory egzemplarz), a komary są w dawce bardzo znośnej (nie używam żadnych odstraszaczy, a mam jedynie nieco ugryzień w okolicach kostek). Pozostałe żyjątka, jak żabka, liściasty owad, czy inne spotykane gdzieś po drodze, są przyjazne
:) Dla miłośników przyrody jest tu generalnie wspaniale, bo wszystkie hotele otoczone roślinnością dają niesamowitą atmosferę wynikającą z wielkiej ilości śpiewających (lub skrzeczących) ptaków, cykad, itp.
Edit: zapomniałem o gekonach, których jest dużo, ale pamiętajcie, że to najwięksi sprzymierzeńcy człowieka w walce z insektami, więc trzeba je hołubić
:)W porównaniu do wczorajszego maratonu, dzisiejsza jazda do kolejnego miejsca to spacerek. Najpierw podjeżdżamy do Zoh-Laguna, o której wspomniano w innym wątku, że po II w. św. przebywali tam Polacy, choć ślady po nich się już zatarły. Historia zaintrygowała nas na tyle, że w Xpujil zbaczamy kilkanaście kilometrów z trasy. Po dojechaniu do wsi wpatrujemy się w domki i próbujemy wyłuskać jakieś polskie ich elementy. Zdaje się, że można by coś tam faktycznie wychwycić, ale nie jesteśmy przekonani. Przy placu w centrum wsi skręcamy w lewo i dojeżdżamy do niedużego jeziorka, bardziej może stawu. Szukam w Googlach o tych Polakach i znajduję ciekawy artykuł po hiszpańsku: https://informefracto.com/voz-de-la-pen ... -campeche/.
Mowa jest w nim m. in. o tym, że pracowali oni tutaj przy wyrębie drzew mahoniowych. Rozglądam się dookoła i zaraz obok stawu widzę resztki starej, dużej hali. Wygląda zupełnie jak opuszczony tartak. Może to jednak tylko moja wyobraźnia.
Opuszczamy Zah-Lagunę i po ok. 30 minutach dojeżdżamy do naszej kolejnej bazy - hotelu The Explorean Kohunlich. Jest to dość nietypowy obiekt. Niby all inclusive resort, ale nie wielohektarowe miasto, jak na riwierze, tylko skromny ośrodek dla góra kilkudziesięciu, no może stu gości. Tym co nas tu przyciągnęło jest to, że w cenie noclegów, oprócz jedzenia i picia są też wycieczki (jedna dziennie). Tak przynajmniej wynika z różnych opisów. Jak będzie w rzeczywistości, przekonamy się w ciągu trzech dób, które mamy tu spędzić.
Dziś mamy wyłom w tradycji - pokój nie jest jeszcze gotowy. W sumie, byłbym trochę zaskoczony, gdyby był, bo jest raptem 9:30. Mamy go ponoć wkrótce dostać. Teraz go ozonują. Zostajemy jednak zameldowani i możemy od razu iść na śniadanie, z czego korzystamy, mimo że poprzednie śniadanie tego dnia zakończyliśmy jakieś 2 godziny temu
:D .
Pierwsze wrażenia są pozytywne, choć widać już gdzieniegdzie, że hotel ma - jak nam powiedziano - 25 lat. Nie jest on na pewno w żaden sposób porównywalny z pałacami z wybrzeża Quintana Roo, ale to bardzo dobrze. Nie po to tu nas przygnało.
Sporym mankamentem jest dziwna konstrukcja basenu. Na pierwszy rzut oka jest długi, fajny do pływania, ale okazuje się, że po środku jest rodzaj przepierzenia, więc są to w zasadzie dwa oddzielne zbiorniki.
Możemy już iść do pokoju. Każdy z nich, to kryty tutejszą charakterystyczną strzechą bliźniak połączony ścianą z sąsiednim pokojem. W środku jest bardzo przestronna sypialnia i duża łazienka z wyjściem do indywidualnego ogródka. A przed wejściem jeszcze wielki taras z hamakiem i widokiem na las. Bardzo przyjemnie. I bez telewizora
:)
Po rozpakowaniu mamy już zaplanowaną pierwszą "wycieczkę". W rzeczywistości to jedynie spacer po lesie sąsiadującym z The Explorean. Niejaki Francisco pokazuje nam różne tutejsze rośliny, załapujemy się nawet na chicozapote (pigwica właściwa) - pyszne owoce, które są przysmakiem tutejszych małp. Dochodzimy do punktu widokowego na niewielkim wzniesieniu, a w drodze powrotnej widzimy nieco śladów po Majach, których domostwa otaczały miasto Kohunlich, oddalone od hotelu o 2 km.
A to coś, to rodzaj sauny w hotelowym SPA. Tak, trzeba tam wejść
;)
Powiedzmy sobie szczerze - spacer nas nie oszołomił, więc wsiadamy na rowery (gratis) i zasuwamy jeszcze do ruin Kohunlich. Nie są one spektakularne architektonicznie, ale tutejsze dobrze zachowane maski, małpy w lesie i drzewa wrzynające się korzeniami w pozostałości miasta, tworzą wyjątkową atmosferę.
Przyjemnie sie zaczyna. Chetnie bym do was dolaczyl, lecz zanizylbym taka piekna srednia wieku (druga polowa wlasnie krzyczy z salonu, ze owszem - zanizylbym, ale tylko nieznacznie; ide po tasak i worek na zwloki)
;)
tropikey napisał:Na pokładzie TAP (...) pyszne czerwone wino dolewane bez żadnego zająknięcia, smakowity deserek. I jeszcze gdyby nie te maseczki...... a to nielimitowane dolewki wina nie eliminują kwestii maseczek?
;)
Myślałem o tym, ale trasa ostatecznie omija to miejsce. Poza tym, problemem jest to, że mają tam tylko podwójne łóżka. O ile z córką dało radę (choć niektórzy goście patrzyli na mnie podejrzliwie), o tyle z kolegą byłoby to już o krok za daleko
:D . Zarezerwowałem za to inne obiekty, które zapowiadają się, a nawet są (jak aktualny hotel w Valladolid) ciekawie
:)Odcinek o Valladolid - mam nadzieję - za kilkanaście godzin
:)
Dobrze, że w Meridzie pojawiała się Hiltonowa alternatywa, bo kiedy tam byłem parę lat temu był tylko Hampton - zlokalizowany też obok centrum handlowego, ale chyba nieco dalej od centrum miasta i wtedy też był nowym hotelem, z resztą na solidnym sieciowym poziomie. I te tanie Ubery również zapamiętałem - teraz i tak już widzę, że są trochę droższe - wtedy przejazd dość spory kawałek do centrum z Hamptona oscylował wokół 4-5 zeta, więc byłem na tyle rozrzutny, że je zamawiałem co chwile łącznie z "eksluzywnym" wyjazdem na dworzec autobusowy po bilet na kolejny dzień i powrotem do hotelu.
W Maridzie jest jeszcze Ibis w centrum za grosze.@tropikey jeśli jedziecie z Meridy na południe do Uxmal (swoją drogą najpiękniejsze jukatańskie ruiny w mojej opinii) to możecie wymoczyć się w Cenote Kankirixche.
No niestety, 200 USD za dobę
:(Jedyny bonus, to śniadanie gratis za platynę w bonvoyu. Gdy się to podzieli na dwóch, jest do przełknięcia, ale przy płaceniu całości z własnej kieszeni może być to zbyt bolesne.
Hacjenda prezentuje się lovely, nawet jeśli nie ocieka luksusem. A jak śniadanie? Cena jest słona, zwłaszcza jak na Meksyk, ale dzięki przynależności do sieci mogą "monetyzować" swoje walory.
A ja nie wiem dlaczego @tropikey i drugi "tetryk" realizują mój przyszły, ewentualny i nieopisany (jeszcze) plan podróży po Jukatanie. Zaczynam sie obawiac co jeszcze wiedza o moich planach
:-)
@marek2011: o śniadaniu wypowiem się wkrótce - dziś nie będzie odcinka, bo jesteśmy w miejscu, gdzie internet ledwo zipie. Ujmując jednak rzecz skrótowo, jest dobrze
:)@pabien: o przepraszam, nie wszyscy w naszym duecie (zgodnie z porównaniem, którego na poczatku użył @Enzym) mamy "po trzy nogi"
:D@jaco027: podejrzewam, że w obiekcie, w którym jesteśmy dzisiaj nie wylądujesz
;)Wszystko w swoim czasie...Z ciągiem dalszym wracam za niedługo.
@tropikey Napisze przewrotnie, ze jak dalej tak pojdzie z relacja, to bede musial zrezygnowac z wyjazdu na Jukatan, bo wszystko juz bedzie...znane. Albo alternatywa jest natychmiastowe przerwanie czytania tego "live'a"...Obydwa rozwiazania mnie nie satysfakcjonuja...Panie, jak zyc?
:-) (albo bardziej adekwatnie: ¿Cómo vivir?)
Siatki nad łóżkami wywołały u mnie refleksję i skłoniły do pytania: a jak tam z robactwem, komarami, muchami itp. stworzeniami? kąsają, gryzą, spadają z drzew, pchają się do nosa, uszu itp. otworów?
Jest bardzo przyzwoicie. Jak dotąd mieliśmy tylko jedną cucarachę (całkiem spory egzemplarz), a komary są w dawce bardzo znośnej (nie używam żadnych odstraszaczy, a mam jedynie nieco ugryzień w okolicach kostek). Pozostałe żyjątka, jak żabka, liściasty owad, czy inne spotykane gdzieś po drodze, są przyjazne
:)Dla miłośników przyrody jest tu generalnie wspaniale, bo wszystkie hotele otoczone roślinnością dają niesamowitą atmosferę wynikającą z wielkiej ilości śpiewających (lub skrzeczących) ptaków, cykad, itp.Edit: zapomniałem o gekonach, których jest dużo, ale pamiętajcie, że to najwięksi sprzymierzeńcy człowieka w walce z insektami, więc trzeba je hołubić
:)
Z tymi różnymi ruinami jest jak np. z gwatemalskimi Yaxha, do których też jest fataaaalny dojazd w końcowym odcinku po wertepach i wielkich kałużach, ale za to można mieć całe miasto praktycznie dla siebie, w przeciwieństwie do "zadeptanego" przez turystów pobliskiego Tikal. I choć Yaxha nie jest oczywiście tak monumentalne architektonicznie, jak Tikal (choćby dlatego, że całkiem spora część jego struktur pozostaje nawet nieodsłonięta do tej pory), to na mnie zrobiło w sumie większe wrażenie dzięki właśnie tej "tajemniczości" i "dzikości" od pełnego ludzi Tikal.
To my wszyscy forumowicze dziękujemy Ci za kawał dobrej relacji, pełno przydatnych informacji, a także za lekki przedsmak tego co czeka wielu z nas!
:) Dziękujemy! @tropikey
katka256 napisał:Patrząc na liczbę polubień, można zaryzykować stwierdzenie, że większość
;) I to głównie "starych" forumowiczów. Powodzenia w konkursie na relację.Oj nie tylko „starych”.Świetna relacja... może kiedyś i mnie się uda... miał być Jukatan w lutym...
Gratuluję udanego i bezproblemowego wyjazdu. Dobrze jest zobaczyć, że nie wszyscy zwariowali na punkcie pandemii i Meksyk od jej samego początku znalazł chyba idealny zloty środek między jakąś formą zaleceń czy innych ograniczeń epidemiologicznych, a zdroworozsądkowym podejściem do problemu, który skutkował i skutkuje tym, że nigdy się nie zamknęli na przyjeżdżających, także a może przede wszystkim turystycznie i nie dali się omamić szaleństwem, które niestety zagościło tutaj w Europie. Fajnie widzieć także poprawę produktu "miękkiego" w TAP, wszystko wygląda solidnie. Trzymam kciuki, żeby trasa do CUN im się spinała nie tylko frekwencyjnie, ale przede wszystkim też finansowo i pozostała na stałe w ich ofercie.
Relacja już zakończona, ale właśnie przypomniałem sobie, że miałem wspomnieć o ciekawym zjawisku, które zaintrygowało mnie w Meksyku. Chodzi mi o imiona męskie, a bardziej precyzyjnie o tamtejsze zamiłowanie do tych rosyjskich... Ponoć to pęd do nadawania synom (córkom może i też) imion oryginalnie brzmiących. Pewnie chodzi o to, by się odróżnić od sąsiadów
:) Trochę, jak z naszymi Brajanami.O ile Ivan (np. nasz przewodnik w Sotuta de Peón) jakoś jeszcze ujdzie (choć gościu był ok. pięćdziesiątki, więc rodzice wykazali się dużą oryginalnością te pół wieku temu), ale około 20-letni Vladimir we wsi przy Hacienda Temozon mocno mnie zaskoczył. Pytaliśmy, czy wie, że rosyjski prezydent zowie się tak samo, ale nie kojarzył człowieka
:DNajwiększym przebojem był dla mnie jednak... Bladimir
:)Był to jeden z recepcjonistów w The Explorean. Zapytałem go, skąd takie imię i otrzymałem odpowiedź, że to wynik błędu. Ojciec poszedł go zarejestrować w USC, a tam ktoś pomylił pierwszą literkę
:DTo już mogli się pomylić bardziej i wpisać mu Bloodymir.
@tropikey Latynosi tak jakoś mają z tymi imionami. Najlepsze spotkałem w Ekwadorze, gdzie prezydentem jest jegomość imieniem Lenín. Jest to dość popularne imię i tylko imię, przepytywaliśmy jakiegoś młodego kierowcę na tę okoliczność i on w ogóle nie wiedział kto to był ten Lenin.
:roll: Pewien przewodnik wspominał, że w departamencie Amazonki widział na sąsiednich plakatach dwóch kandydatów na burmistrza, jeden miał na imię znowu Lenin, drugi Stalin.
:)
Leniwe popołudnie mija niepostrzeżenie i trzeba wracać, bo kolejnego dnia mamy do przejechania łącznie (w 2 etapach) ponad 300 km, czego ostatnie 60 drogą raczej podrzędną. Jedziemy do Calakmul.Nasz kolejny cel podróży, to ruiny Calakmul.
W wątku z-campeche-na-poludnie,774,158305 pytałem, którą drogę do Calakmul wybrać. Ostatecznie wybraliśmy tą dłuższą i płatną. Niewykluczone, że krótsza i bezpłatna nie jest wcale gorsza, ale większość pomagających była jednak za rozwiązaniem sugerowanym przez Google Maps (vox populi :D ). Swoją drogą, może ktoś zdecyduje się kiedyś na wyjazd interaktywny, którego trasa będzie zależała od głosujących?
Wybór trasy okazał się trafny. Opłata to tylko 80 MXN, przez znaczną część jedziemy dwupasmówką, a nawet gdy ta się kończy, po zwężeniu jest nadal bardzo przyjemna.
Z Calakmul jest pewien problem. W pobliżu (w szerokim tego słowa znaczeniu) baza noclegowa jest dość ograniczona. Lepszej kategorii obiekty są w Xpujil, ale dojazd z tego miasteczka trwa ponad 2 godziny. Wybierając wioskę bez nazwy znajdującą się zaraz przy zjeździe na drogę prowadzącą do ruin, oszczędzamy ok. 45 minut, ale trzeba się liczyć z warunkami raczej mało wyszukanymi.
Mój wybór padł na opcję nr 2, a konkretnie na Cabañas Cheleembal. Po dotarciu tam okazuje się, że gospodyni nic nie wie o naszym przyjeździe. Trochę to dziwne, bo rezerwacja była zrobiona z miesiąc temu, przez Orbitz, który na dodatek co jakiś czas przysyłał mi różne przypomnienia.
Problemu jednak nie ma - większość cabañas jest dziś wolna, więc bierzemy jedną z nich. Daję przy tym upust swemu frajerstwu. Otóż, stawka w Orbitz była słona (1606 MXN ze śniadaniem, płatne na miejscu), ale w większości tutejszych obiektów ceny są wygórowane. Zamiast zapytać, ile chcą za noc, od razu sam proponuję cenę z Orbitza, a synowi właścicielki aż się oczy na to świecą. Cóż, wiem dlaczego. Kątem oka dostrzegam zeszycik z rezerwacjami, a tam to tysiąc, to tysiąc sto pesos. Ostatecznie jednak, już wieczorem, gdy pojawił się mąż właścicielki, nasza rezerwacja się odnalazła, więc i tak musielibyśmy zapłacić stawkę orbitzową.
Nauczka z tego tylko taka, że w okolicy Calakmul lepiej brać zakwaterowanie na miejscu, bez wcześniejszej rezerwacji (czego normalnie nie praktykuję). Poza tym, żalu i tak nie mam. Rodzina jest skromna, robią co mogą, by turystom zapewnić - na miarę swoich możliwości - pewien standard. Niech im przepłacona kwota pójdzie na dobre (choć i tak muszą z niej odpalić coś jeszcze Orbitzowi).
A oto i nasza cabaña:
Droga bezpośrednio do ruin odchodzi w bok od głównej szosy, jakieś 500 m. od naszego zakwaterowania. Zaraz za skrętem stajemy przy szlabanie, gdzie trzeba wykupić "pierwsze" bilety za 150 MXN. Nie pamiętam już, czym się różnią od tych "drugich" za 80 MXN, które kupuje się już po dojechaniu do ruin. Być może są za przejazd 60-cio kilometrową drogą prowadzącą do ruin.
Aż do drugiego szlabanu, gdzie sprawdzają opaskę na ręce i nazwisko (gdzieś tak w połowie trasy), droga jest bardzo przyzwoita, szeroka na dwa auta. Potem jednak robi się znacznie węższa i trzeba uważać na mijanki z jadącymi w przeciwnym kierunku, zwłaszcza na zakrętach. O wyprzedzaniu można zapomnieć, chyba że poprzednik się zatrzyma. Ta druga część ma też sporo dziur i nierówności, na które trzeba uważać. Jej atrakcją są natomiast pojawiające się co chwilę indyki pawie. Jeden z nich stara się nam zaimponować. O ile inne sztuki zmykają na nasz widok w las, ten gdy chcemy go ominąć, z gulgotaniem wydostającym się z dzioba, bezczelnie pcha się cały czas przed maskę auta. Taki z niego chojrak.
Po ok. półtorej godziny jazdy, docieramy w końcu do ruin, a w zasadzie do kas ("drugi" bilet), od których trzeba się jeszcze przespacerować z 10-15 minut, by osiągnąć wreszcie cel i zagubić się w labiryncie majańskich budowli oplecionych korzeniami drzew, porośniętych mchem i gęstymi roślinami (znanymi u nas w wersjach doniczkowych). Dojazd tu nie należy do szybkich i komfortowych, ale widoki na miejscu to rekompensują.
Nie mogę tylko zrozumieć, jakim trzeba być kretynem, by przebyć taki szmat drogi po to by nabazgrolić coś na kamieniach sprzed tysięcy lat.
Gdy opuszczamy główny kompleks budynków, w koronie drzew coś nam miga. To małpa mono araña, czyli czepiak. Niestety, nie kwapi się, by zejść trochę niżej i okazać się w pełnej krasie, ale i tak w kilku momentach, gdy przeskakuje między gałęziami, widać ją bardzo dobrze. Szkoda tylko, że z refleksem fotografa jest słabo.
Wracając do auta, nagle orientuję się, że nie mam moich ulubionych okularów słonecznych. Mówię do kumpla, że musiały zostać gdzieś niedaleko, bo przed chwilą jeszcze je miałem. Ten patrzy na mnie i raczej sceptycznie podchodzi do pomysłu cofania się za jakimiś tam okularami. W pobliżu kręci się pani z obsługi parku, pyta co się stało, ja jej na to, że zgubiłem moje okulary azul. Ona patrzy to na mnie, to na kolegę i w końca wskazuję na czubek mojej głowy i pyta, czy może te? Sięgam we wskazane miejsce i oczywiście okulary tam są.
Cóż, to kolejny dowód na trafność tytułu relacji. Jeden gościu nie czuje, że ma jakiś przedmiot na łbie, a drugi, mimo że patrzy na pierwszego, tego samego przedmiotu na głowie nie dostrzega :D
Powrót do zakwaterowania trwa nieco dłużej, bo przez ładnych kilka kilometrów wlecze się przed nami (choć w zasadzie jedzie zgodnie z panującymi tu ograniczeniami) garbus. Jego kierowca w końcu zatrzymuje się, bo coś mu w kole stuka i zostajemy uwolnieni z tego kieratu.
Nastoletni syn właścicielki proponuje nam po powrocie kolację z grillowanego kurczaka, ale nie mamy ochoty na mięso, więc idziemy na oddalone o jakieś 500 m. skrzyżowanie, przy którym ulokowaly się aż trzy lokale gastronomiczne. Jeden jest zamknięty, w drugim odbywają się jakieś dziecięce urodzinki, więc zostaje nam trzeci, Restaurante La Selva, dysponujący w Googlach opiniami na poziomie aż 4,8. Właścicielka jest bardzo sympatyczna, ale kompletnie nie wiem, skąd te pozytywne recenzje. Owszem, wszystko jest zjadliwe, ale w porównaniu z tym, co jadaliśmy wcześniej (za niewiele drożej), tutejsze specjały jawią się niczym wydawane w kuchni więziennej. Może to jednak też nasza wina. Wybraliśmy dania jarskie, (zupa warzywna, quesadillas z chayą i serem, itp.), a to zdecydowanie nie tutejsze klimaty. Wkrótce po nas, do lokalu dociera kilkunastoosobowa grupa Meksykanów, którą spotkaliśmy wcześniej w ruinach. Dostają zamówione wcześniej zestawy z mięsem i to prezentuje się dużo lepiej, przynajmniej wizualnie. Kto wie, może kurczak z grilla u naszych gospodarzy byłby lepszym wyborem? Spójrzcie sami...
Wcześnie rano zasiadamy do bardzo smacznego śniadania przygotowanego przez gospodynię i ruszamy w dalszą trasę. Tym razem będziemy mieli aż trzy noclegi, w sąsiedztwie ruin Kohunlich.
Dla miłośników przyrody jest tu generalnie wspaniale, bo wszystkie hotele otoczone roślinnością dają niesamowitą atmosferę wynikającą z wielkiej ilości śpiewających (lub skrzeczących) ptaków, cykad, itp.
Edit: zapomniałem o gekonach, których jest dużo, ale pamiętajcie, że to najwięksi sprzymierzeńcy człowieka w walce z insektami, więc trzeba je hołubić :)W porównaniu do wczorajszego maratonu, dzisiejsza jazda do kolejnego miejsca to spacerek. Najpierw podjeżdżamy do Zoh-Laguna, o której wspomniano w innym wątku, że po II w. św. przebywali tam Polacy, choć ślady po nich się już zatarły. Historia zaintrygowała nas na tyle, że w Xpujil zbaczamy kilkanaście kilometrów z trasy. Po dojechaniu do wsi wpatrujemy się w domki i próbujemy wyłuskać jakieś polskie ich elementy. Zdaje się, że można by coś tam faktycznie wychwycić, ale nie jesteśmy przekonani. Przy placu w centrum wsi skręcamy w lewo i dojeżdżamy do niedużego jeziorka, bardziej może stawu. Szukam w Googlach o tych Polakach i znajduję ciekawy artykuł po hiszpańsku: https://informefracto.com/voz-de-la-pen ... -campeche/.
Mowa jest w nim m. in. o tym, że pracowali oni tutaj przy wyrębie drzew mahoniowych. Rozglądam się dookoła i zaraz obok stawu widzę resztki starej, dużej hali. Wygląda zupełnie jak opuszczony tartak. Może to jednak tylko moja wyobraźnia.
Opuszczamy Zah-Lagunę i po ok. 30 minutach dojeżdżamy do naszej kolejnej bazy - hotelu The Explorean Kohunlich. Jest to dość nietypowy obiekt. Niby all inclusive resort, ale nie wielohektarowe miasto, jak na riwierze, tylko skromny ośrodek dla góra kilkudziesięciu, no może stu gości. Tym co nas tu przyciągnęło jest to, że w cenie noclegów, oprócz jedzenia i picia są też wycieczki (jedna dziennie). Tak przynajmniej wynika z różnych opisów. Jak będzie w rzeczywistości, przekonamy się w ciągu trzech dób, które mamy tu spędzić.
Dziś mamy wyłom w tradycji - pokój nie jest jeszcze gotowy. W sumie, byłbym trochę zaskoczony, gdyby był, bo jest raptem 9:30. Mamy go ponoć wkrótce dostać. Teraz go ozonują. Zostajemy jednak zameldowani i możemy od razu iść na śniadanie, z czego korzystamy, mimo że poprzednie śniadanie tego dnia zakończyliśmy jakieś 2 godziny temu :D .
Pierwsze wrażenia są pozytywne, choć widać już gdzieniegdzie, że hotel ma - jak nam powiedziano - 25 lat. Nie jest on na pewno w żaden sposób porównywalny z pałacami z wybrzeża Quintana Roo, ale to bardzo dobrze. Nie po to tu nas przygnało.
Sporym mankamentem jest dziwna konstrukcja basenu. Na pierwszy rzut oka jest długi, fajny do pływania, ale okazuje się, że po środku jest rodzaj przepierzenia, więc są to w zasadzie dwa oddzielne zbiorniki.
Możemy już iść do pokoju. Każdy z nich, to kryty tutejszą charakterystyczną strzechą bliźniak połączony ścianą z sąsiednim pokojem. W środku jest bardzo przestronna sypialnia i duża łazienka z wyjściem do indywidualnego ogródka. A przed wejściem jeszcze wielki taras z hamakiem i widokiem na las. Bardzo przyjemnie. I bez telewizora :)
Po rozpakowaniu mamy już zaplanowaną pierwszą "wycieczkę". W rzeczywistości to jedynie spacer po lesie sąsiadującym z The Explorean. Niejaki Francisco pokazuje nam różne tutejsze rośliny, załapujemy się nawet na chicozapote (pigwica właściwa) - pyszne owoce, które są przysmakiem tutejszych małp. Dochodzimy do punktu widokowego na niewielkim wzniesieniu, a w drodze powrotnej widzimy nieco śladów po Majach, których domostwa otaczały miasto Kohunlich, oddalone od hotelu o 2 km.
A to coś, to rodzaj sauny w hotelowym SPA. Tak, trzeba tam wejść ;)
Powiedzmy sobie szczerze - spacer nas nie oszołomił, więc wsiadamy na rowery (gratis) i zasuwamy jeszcze do ruin Kohunlich. Nie są one spektakularne architektonicznie, ale tutejsze dobrze zachowane maski, małpy w lesie i drzewa wrzynające się korzeniami w pozostałości miasta, tworzą wyjątkową atmosferę.