Z Berbery udaliśmy się jeszcze do Shiikh, małego miasteczka w górach. Tu też trudno wskazać jakieś atrakcje turystyczne, choć można za takie uznać ładne widoki górskiego krajobrazu. Ogólnie można powiedzieć, że Somaliland jest całkiem zielony i, przynajmniej w zachodniej części, krajobrazów pustynnych jest na lekarstwo. Wszędzie wiernie łaził za mną strażnik z kałachem, ale dla wszystkich było jasne, że jest to niepotrzebne.
Zapraszam do ostatniej części relacji z mojej podróży. Dziękuję za uwagę wszystkim czytelnikom, szczególnie lajkującym i uznającym relację za pomocną! Na wszystkie pytania chętnie odpowiem.
Moje pierwsze wrażenie w Hargejsie było bardzo miłe. W odróżnieniu od piekarnika w Dżibuti, tutaj temperatura była kilka stopni niższa i nawet wczesnym popołudniem można było spacerować bez spływania potem. Moje drugie wrażenie było nieco gorsze – dopadła mnie taksówkowa mafia i za krótki, bo 6-kilometrowy kurs z lotniska do miasta musiałem zapłacić 20 dolarów. Postanowiłem się zemścić i już do końca mojego pobytu w mieście nie używałem taksówek, wszędzie chodząc na piechotę. Na lotnisko przed powrotem też doszedłem piechotą – nie ma z tym problemu i pomimo kilku checkpointów nikt pieszych nie zaczepia.
Drogi przejazd taksówką był jedynym przypadkiem naciągania podczas mojego pobytu. Najwidoczniej miejscowi mają kontakt z ludźmi z Zachodu głównie na lotnisku i nie mieli jak wyrobić sobie złych nawyków. Potwierdzałoby to moje doświadczenie – podczas czterech dni spędzonych w Somalilandzie nie widziałem ani jednego białego! Nie oznacza to, że białych nie ma w ogóle, ale ci, którzy są, pracują głównie w organizacjach międzynarodowych i nie opuszczają zamkniętych ośrodków.
Brak turystów sprawia, że każdy biały jest traktowany sam jest traktowany jak atrakcja. Nie policzę, ile razy zostałem zaczepiony z pytaniami jak się mam, jak się nazywam, czy podoba mi się Somaliland, czasem też o rodzinę i z rzadka o wyznanie. Wszystko odbywało się w bardzo przyjaznej atmosferze, Somalilandczycy są szczerze zachwyceni tym, że turyści ich odwiedzają i że im się podoba (a mnie naprawdę się podobało). Raz tylko spotkałem mułłę, który po pięciominutowym wykładzie chciał przekonwertować mnie na islam, ale i to było w tonie przyjaznym. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo fizyczne, nie odczułem absolutnie najmniejszych objawów jakiegokolwiek zagrożenia, a miasto przemierzałem na piechotę o zupełnie różnych porach.
20 dolarów za taksówkę tak zapadło mi w pamięć, bo poza tym Somaliland jest śmiesznie wręcz tani. Nie sądziłem, że kiedykolwiek znajdę kraj tańszy od Indii czy Kambodży, ale w Somalilandzie tak właśnie było. Hotel można bez problemu znaleźć za 10-12 USD, śniadanie za 2-3 USD (i to w wersji bogatej z mięsem). Rekordowo za hamburgera i kufelek zimnego soku z ananasa zapłaciłem 70 centów, a za zbożowy placek (podstawowe śniadanie tutaj) i kubek kawy tylko pół dolara. Bardzo smaczne placuszki ze zdjęcia poniżej kosztowały 5 centów za sztukę.
Jeśli o waluty chodzi, dla mniejszych transakcji w Somalilandzie obowiązuje szyling somalilandzki. Kurs w czasie mojej podróży wynosił nieco ponad 10 tys. szylingów za dolara, ale nie warto przywiązywać się do tej wartości, bo z powodu sporej inflacji już za parę miesięcy przelicznik może być inny. Najwyższym nominałem jest 5000 szylingów, co tłumaczy, dlaczego szylingi nie są używane w większych transakcjach. Dolary amerykańskie są akceptowane wszędzie, resztę również wydaje się w dolarach, a jedynie końcówki (poniżej 2-3 USD) zazwyczaj w szylingach. Pieniądze wymienia się u ulicznych cinkciarzy, trzymających tysiące banknotów za drucianymi siatkami wprost na ulicy. Cinkciarze mają rządową licencję i oszustwa raczej się nie zdarzają, ale ostrzegam – nie ma sensu wymieniać niczego oprócz dolarów. Chciałem wymienić euro i, mimo że światowy kurs do dolara wynosił wtedy 1,2, na miejscu nie chcieli zapłacić więcej niż 1,05. Na wymianie drobnych franków dżibutyjskich straciłem jakieś 60% wartości.
W Somalilandzie funkcjonuje oryginalny sposób płatności telefonem. Rzeczywiście prawie każdy sprzedawca (włącznie z handlarzami na bazarze) ma swój unikalny numer, na który można dokonać szybkiego przelewu w uzgodnionej kwocie. To ciekawostka, ale jeśli ktoś liczy na inne przejawy zaawansowanych technologii, srodze się zawiedzie. Nigdzie nie można tu zapłacić kartą, a bankomaty w centrum miasta są dwa (przynajmniej tyle pokazuje mapa google) i tylko w jednym udało mi się wyciągnąć dolary używając polskiej karty.
Hargejsa urzeczywistnia moje wyobrażenie afrykańskiego miasta. Jeszcze nigdzie nie widziałem takiego zgiełku, rozgardiaszu i gorączki jak tutaj – tłok i gwar jest praktycznie przez cały dzień, od 6 rano do 11 wieczorem. Po zapylonych ulicach jeździ masa samochodów, chodzą woziwodowie (ładunek ciągną osiołki), uliczni handlarze z taczkami i oczywiście tłumy pieszych. Niemal każdy skrawek terenu jest zajęty pod handel, w promieniu jakichś 100m od mojego hotelu naliczyłem kilkanaście aptek, a sklepów z różnością chyba setki. Również hoteli w centrum jest do wyboru do koloru, a średnie obłożenie w nich to jakieś 10-20%. Nie wiem, jak to się opłaca właścicielom, tym bardziej, że ciągle powstają nowe. W odróżnieniu od Dżibuti, tu nie zauważyłem ani jednej przerwy w dostawie prądu. Sklepy, zamiast znanych u nas szyldów, reklamują się malunkami na ścianach. Czasami wygląda to naprawdę fajnie.
Hargejsa jest chyba jedną z niewielu stolic, w których ulice wyglądają gorzej niż w reszcie kraju. Nie ma tu prawie w ogóle asfaltu, przez co wszystko pokrywa się warstwą kurzu. Brak asfaltu ma jedną zaletę- uspokaja ruch, który jest tu chyba nawet gorszy niż w takich Indiach. Mimo, że obowiązuje ruch prawostronny, większość samochodów ma kierownicę po prawej – nie wiem czemu, może sprowadzają je z Kenii? Nikt się zresztą nie przejmuje zasadą trzymania się prawej strony – kierowcy potrafią jechać po lewej stronie nawet, gdy przeciwległe pasy są oddzielone murkiem. Sygnalizacja świetlna występuje jedynie na dwóch skrzyżowaniach, ale na żadnym nie działała prawidłowo
:)
Miasto jest dość zaśmiecone, ale nic nie przebija okolic rzeki, która po prostu tonie w śmieciach. Ciężko tam przejść bez zatykania nosa, ale wszechobecnym kozom najwidoczniej się tam podoba. Poza kozami można spotkać krowę, ale co ciekawe, psów i kotów praktycznie nie ma.
Kraj jest zdecydowanie bardziej ortodoksyjnie muzułmański niż Dżibuti – tam widziałem nawet kilka kościołów chrześcijańskich, tu propagowanie innych niż islam religii jest zakazane, podobnie jak sprzedaż alkoholu. Mimo wszystko kobiety częściej zakrywają tylko włosy niż całą twarz. Nigdzie jeszcze nie słyszałem tak częstych i długich nawoływań do modlitwy. Zaczynają się już o 4.30 rano i podczas pierwszej nocy zostałem bardzo wcześnie obudzony. Potem z premedytacją wybrałem hotel z wentylatorem, który pracując zagłuszał uliczny zgiełk. Meczety, których w centrum nie brakuje, w porze modlitw są wypełnione po brzegi.
W Hargejsie brakuje typowych atrakcji turystycznych. Symbolami miasta są pomniki samolotu i czołgu, pamiętających czasy bombardowań sprzed uzyskania niepodległości. W mieście jest jedno muzeum (wstęp dla obcokrajowców 3 USD), ale w środku niewiele jest do oglądania.
Atrakcją turystyczną z prawdziwego zdarzenia może być tu targ wielbłądów, a ściślej biorąc wszelkich zwierząt hodowlanych. Somalia jest krajem z największą na świecie populacją wielbłądów, więc gdzie jak tutaj wybrać się na taki targ. Jest to jedno z miejsc, gdzie swobodnie można robić zdjęcia i fotografować wielbłądy w każdej konfiguracji. Obok części wielbłądziej jest część kozia i krowia.
Somaliland i Erytrea byly w planach, ale gdzies wyczytalam, ze nie da tam sie samemu poruszac, ale trzeba korzystac z transport publicznego a ja chcialam jezdzic rowerem. Ostatecznie zabralam rower na Kube. Ciekawa jestem jak wyglada sprawa z podrozowaniem po tych krajach. Pisz dalej!
Woy napisał:Cz. III - jak się dostawałem do SomalilanduO, właśnie tutaj:
Fajną masz bródkę
;) Relacja świetna, szkoda, że te Dżibuti tak rozczarowuje. Trochę myślałem, żeby tam pojechać, ale teraz się zastanawiam, szczególnie, że koszty nie są małe.
@agnieszka.s11Po Somalilandzie możesz się poruszać czym chcesz, nie ma ograniczeń - pod warunkiem, że towarzyszy Ci uzbrojony strażnik. Samodzielne korzystanie z transportu publicznego jest możliwe, ale łączy się z ryzykiem wykrycia na checkpoincie i zawrócenia całego autobusu.@SudokuKolega z Mogadiszu ?. Nawet trochę po angielsku umiał i przez te naście godzin byśmy się pewnie dobrze poznali, ale cóż...
Samodzielne korzystanie z transportu publicznego jest mozliwe, jak sie ma odpowiedni permit. Nawiasem mowiac w Erytrei bylo tak samo. W praktyce permit to po prostu wyciagniecie pieniedzy, im wiecej miejsc wpiszesz na pozwoleniu tym wiecej placisz - moze po prostu za rower trzeba zaplacic wiecej?
@pbakPermit o ile wiem obejmuje Las Geel, ale z każdego źródła czytałem, że straznik i tak musi być. W praktyce wielu podróżników podróżowało samodzielnie ukrywając się na ostatnim siedzeniu autobusu, ale były też próby nieudane.
Straznik jest na miejscu w Las Geel ale my bez problem dojechalismy tam lokalnym transportem. Tam samo pojechalismy sami dalej do Berbery i wrocilismy do stolicy, bez zadnego ukrywania sie.
Bankomaty są i w Dzibuti (sporo) i niewiele w Somalilandzie (jak wspomniałem, w Hargejsie w jednym udało mi się wyciągnąć US$). Kartą w Dzibuti czasem da się płacić, w Somalilandzie nie widziałem nigdzie takiej możliwości.
Dzięki za relację, o ile kiedyś zastanawiałem się, czy przy okazji w tamte strony nie zajrzeć, to teraz już na pewno wiem, żeby tego nie robić, pomogłeś mi zaoszczędzić czas i pieniądze
:)
Jesli jeszcze tu zagladasz powiedz czy Somaliland skoro nieuznawany na arenie miedzynarodowej wbijal Ci wize I pieczatki w paszport czy dawali to na jakichs kartkach jak np Cypr Polnocny?
Pod koniec października wróciłem z wyjazdu po Rogu Afryki (Dżibuti, Somaliland, Etiopia, Erytrea). Nie było problemów z przekroczeniem drogą lądową granicy Dżibutańsko - Somalilandzkiej. Policjanci przy wejściu na samą granicę poprosili tylko poczekać do godziny 16. kiedy zostanie ponownie otwarte przejście graniczne. Po stronie Dżibuti znalazł się już pierwszy "naganiacz" na transport do Hargejsy. Granica po stronie Somalilandzkiej wygląda dość osobliwie.
Cena za przejazd z granicy do Hargejsy to 100 usd. Przejazd trwa około 10-12 godzin. Trasa wzdłuż morza. Na mapie nie widać żadnej drogi po której jechaliśmy. Należy się zastanowić czy wybrać trasę lądową czy lotniczą. Jak lądem to wybierzcie dobrą i mocą terenówkę. Przejazd to wielogodzinny off road po bezdrożach i pustyniach Somalilandu. Asfalt zobaczyłem dopiero w Hargejsa. Jechałem zaparty dwoma nogami o przedni fotel i trzymałem obiema dłońmi dostępne uchwyty wewnątrz terenówki. I tak przez cały czas podróży. Po drodze 5 check point. Na jednym wzięli kilka dolarów w łapę a przed Hargejsa szczegółowa kontrola plecaków.1 dolar nadal kosztuje 10 000 somalilijczykówHotel w centrum 26 usd. Za obiad z mięsem wielbłąda 17 usd. Sok ze świeżo wyciśniętych owoców 70 - 80 centów usd.
@Korek_fly Czy wizę do Somalilandu załatwiałeś w Ambasadzie w Dżibuti? Pani z sekretariatu mówiła, że tydzień przed nami było 4 Polaków wyrabiających wizę
:)Do Dżibuti miałeś e-visę czy VOA? Teoretycznie potrzebna jest e-visa, praktycznie można wyrobić na lotnisku za 90 USD.100 USD to strasznie zdzierstwo. Air Dżibuti JIB-HGA kosztuje 105 USD, choć nie ma pewności, że danego dnia poleci.Bardzo interesuje mnie Erytrea. Jak się tam dostałeś? Jak się przemieszczać? Potrzeba permitów?
Wizę załatwiliśmy w przedstawicielstwie Somalilandu w Dżibuti. To co Pani mówiła to pewnie o nas chodziło
:). Do Dźibuti nie dostałem wizy przez e-vise. Dostałem odmowę. Na 4 wysłane wnioski wizowe, 2 wróciły z odmową. Dopiero w Berlinie dostałem wizę do Dżibuti. Chyba najdroższa wiza jaką wyrabiałem
:)Cena 100 usd i nocny przejazd przez Somaliland ma swoje uroki. Tak na 80% wydaje mi się, że była próba napadu, parę kilometrów za granicą. Wszystko było przygotowane - gałąź przez drogę i parę innych szczegółów- ale nic na szczęście się nie wydarzyło. Kierowca zatrzymał się przed przeszkodą, to sam się po krzakach rozglądał. Trwało to parę sekund. Tych rzeczy się jednak nie zapomina
:) Przejazd polecam szczególnie wielbicielom off roadu. Przeżycia niesamowite. Ciągle musisz uważać żeby głowy nie rozbić o karoserie, a o spaniu to możesz tylko pomarzyć. Podziwiam kierowcę. Jego fizyczne i psychiczne przygotowanie do trasy. Jak dla mnie najbardziej emocjonująca część podróży. Pierwsze 40 km pokonaliśmy w 1,5 godziny, później już nie patrzyłem. Reszta to bułka z masłem. Za friko takich atrakcji nie będziesz miał. To musi kosztować. Do Erytrei wyrabiasz wizę w Berlinie. Podpisali układ pokojowy w lipcu z Etiopią. Zakończyli wojnę trwającą od 1998 r. . Na spokojnie można dolecieć samolotem z Addis Abeba do Asmary.Oficjalnie permity są potrzebne. Otrzymasz je w biurze Ministerstwa Turystyki przy głównej ulicy w Asmarze. Jeździliśmy wzdłuż, szerz i poprzek Erytrei i tylko raz ktoś chciał na wiosce pozwolenie. Pościągali check pointy i zwalniają ludzi z wojska. Transport publiczny jest fajnym przeżyciem - nim przemieszczaliśmy się.
To, ze wiza normalna w paszporcie a nie e-wiza też mogło mieć znaczenie przy przekraczaniu granicy w Lojadzie. O Erytrei świetne wieści, miło czytać że kolejny kraj czyni kroki ku normalności.
Quote:Trzeba było kupić bilet lotniczy. Stacjonarnie było już za późno, a że kolejnym dniem było święto 1 maja, musiałem zdać się na OTA. Znalazłem nawet dogodne połączenie na 2 maja, ale tu okazało się, że zabezpieczenia kart płatniczych mogą uczynić płatność niemożliwą. Większość kart wydawanych w Polsce ma obecnie 3d secure potwierdzane smsem, ale przecież przy braku roamingu zastosowanie tego sposobu jest niemożliwe. Ja akurat byłem świadomy tego ryzyka (to w końcu już mój czwarty kraj bez roamingu) i miałem jedną kartę niezależną od telefonu, ale pechowo nie chciała zadziałać.Mega ciekawa relacja!
:) Naszły mnie pytania; 1. Jakie to były kraje w których nie działał roaming? 2. Udało Ci się skorzystać z bankomatów/zapłacić kartą w tych krajach?
@Martinuss te kraje to Fidżi (teraz już raczej roaming ma), Grenlandia i Wyspy Św. Tomasza i Książęca. Na Sao Tome bankomaty nie funkcjonowały, w pozostałych działały. I zgadzam się, USD lub EUR to podstawa.
Z Berbery udaliśmy się jeszcze do Shiikh, małego miasteczka w górach. Tu też trudno wskazać jakieś atrakcje turystyczne, choć można za takie uznać ładne widoki górskiego krajobrazu. Ogólnie można powiedzieć, że Somaliland jest całkiem zielony i, przynajmniej w zachodniej części, krajobrazów pustynnych jest na lekarstwo. Wszędzie wiernie łaził za mną strażnik z kałachem, ale dla wszystkich było jasne, że jest to niepotrzebne.
Zapraszam do ostatniej części relacji z mojej podróży. Dziękuję za uwagę wszystkim czytelnikom, szczególnie lajkującym i uznającym relację za pomocną! Na wszystkie pytania chętnie odpowiem.
Moje pierwsze wrażenie w Hargejsie było bardzo miłe. W odróżnieniu od piekarnika w Dżibuti, tutaj temperatura była kilka stopni niższa i nawet wczesnym popołudniem można było spacerować bez spływania potem. Moje drugie wrażenie było nieco gorsze – dopadła mnie taksówkowa mafia i za krótki, bo 6-kilometrowy kurs z lotniska do miasta musiałem zapłacić 20 dolarów. Postanowiłem się zemścić i już do końca mojego pobytu w mieście nie używałem taksówek, wszędzie chodząc na piechotę. Na lotnisko przed powrotem też doszedłem piechotą – nie ma z tym problemu i pomimo kilku checkpointów nikt pieszych nie zaczepia.
Drogi przejazd taksówką był jedynym przypadkiem naciągania podczas mojego pobytu. Najwidoczniej miejscowi mają kontakt z ludźmi z Zachodu głównie na lotnisku i nie mieli jak wyrobić sobie złych nawyków. Potwierdzałoby to moje doświadczenie – podczas czterech dni spędzonych w Somalilandzie nie widziałem ani jednego białego! Nie oznacza to, że białych nie ma w ogóle, ale ci, którzy są, pracują głównie w organizacjach międzynarodowych i nie opuszczają zamkniętych ośrodków.
Brak turystów sprawia, że każdy biały jest traktowany sam jest traktowany jak atrakcja. Nie policzę, ile razy zostałem zaczepiony z pytaniami jak się mam, jak się nazywam, czy podoba mi się Somaliland, czasem też o rodzinę i z rzadka o wyznanie. Wszystko odbywało się w bardzo przyjaznej atmosferze, Somalilandczycy są szczerze zachwyceni tym, że turyści ich odwiedzają i że im się podoba (a mnie naprawdę się podobało). Raz tylko spotkałem mułłę, który po pięciominutowym wykładzie chciał przekonwertować mnie na islam, ale i to było w tonie przyjaznym. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo fizyczne, nie odczułem absolutnie najmniejszych objawów jakiegokolwiek zagrożenia, a miasto przemierzałem na piechotę o zupełnie różnych porach.
20 dolarów za taksówkę tak zapadło mi w pamięć, bo poza tym Somaliland jest śmiesznie wręcz tani. Nie sądziłem, że kiedykolwiek znajdę kraj tańszy od Indii czy Kambodży, ale w Somalilandzie tak właśnie było. Hotel można bez problemu znaleźć za 10-12 USD, śniadanie za 2-3 USD (i to w wersji bogatej z mięsem). Rekordowo za hamburgera i kufelek zimnego soku z ananasa zapłaciłem 70 centów, a za zbożowy placek (podstawowe śniadanie tutaj) i kubek kawy tylko pół dolara. Bardzo smaczne placuszki ze zdjęcia poniżej kosztowały 5 centów za sztukę.
Jeśli o waluty chodzi, dla mniejszych transakcji w Somalilandzie obowiązuje szyling somalilandzki. Kurs w czasie mojej podróży wynosił nieco ponad 10 tys. szylingów za dolara, ale nie warto przywiązywać się do tej wartości, bo z powodu sporej inflacji już za parę miesięcy przelicznik może być inny. Najwyższym nominałem jest 5000 szylingów, co tłumaczy, dlaczego szylingi nie są używane w większych transakcjach. Dolary amerykańskie są akceptowane wszędzie, resztę również wydaje się w dolarach, a jedynie końcówki (poniżej 2-3 USD) zazwyczaj w szylingach. Pieniądze wymienia się u ulicznych cinkciarzy, trzymających tysiące banknotów za drucianymi siatkami wprost na ulicy. Cinkciarze mają rządową licencję i oszustwa raczej się nie zdarzają, ale ostrzegam – nie ma sensu wymieniać niczego oprócz dolarów. Chciałem wymienić euro i, mimo że światowy kurs do dolara wynosił wtedy 1,2, na miejscu nie chcieli zapłacić więcej niż 1,05. Na wymianie drobnych franków dżibutyjskich straciłem jakieś 60% wartości.
W Somalilandzie funkcjonuje oryginalny sposób płatności telefonem. Rzeczywiście prawie każdy sprzedawca (włącznie z handlarzami na bazarze) ma swój unikalny numer, na który można dokonać szybkiego przelewu w uzgodnionej kwocie. To ciekawostka, ale jeśli ktoś liczy na inne przejawy zaawansowanych technologii, srodze się zawiedzie. Nigdzie nie można tu zapłacić kartą, a bankomaty w centrum miasta są dwa (przynajmniej tyle pokazuje mapa google) i tylko w jednym udało mi się wyciągnąć dolary używając polskiej karty.
Hargejsa urzeczywistnia moje wyobrażenie afrykańskiego miasta. Jeszcze nigdzie nie widziałem takiego zgiełku, rozgardiaszu i gorączki jak tutaj – tłok i gwar jest praktycznie przez cały dzień, od 6 rano do 11 wieczorem. Po zapylonych ulicach jeździ masa samochodów, chodzą woziwodowie (ładunek ciągną osiołki), uliczni handlarze z taczkami i oczywiście tłumy pieszych. Niemal każdy skrawek terenu jest zajęty pod handel, w promieniu jakichś 100m od mojego hotelu naliczyłem kilkanaście aptek, a sklepów z różnością chyba setki. Również hoteli w centrum jest do wyboru do koloru, a średnie obłożenie w nich to jakieś 10-20%. Nie wiem, jak to się opłaca właścicielom, tym bardziej, że ciągle powstają nowe. W odróżnieniu od Dżibuti, tu nie zauważyłem ani jednej przerwy w dostawie prądu. Sklepy, zamiast znanych u nas szyldów, reklamują się malunkami na ścianach. Czasami wygląda to naprawdę fajnie.
Hargejsa jest chyba jedną z niewielu stolic, w których ulice wyglądają gorzej niż w reszcie kraju. Nie ma tu prawie w ogóle asfaltu, przez co wszystko pokrywa się warstwą kurzu. Brak asfaltu ma jedną zaletę- uspokaja ruch, który jest tu chyba nawet gorszy niż w takich Indiach. Mimo, że obowiązuje ruch prawostronny, większość samochodów ma kierownicę po prawej – nie wiem czemu, może sprowadzają je z Kenii? Nikt się zresztą nie przejmuje zasadą trzymania się prawej strony – kierowcy potrafią jechać po lewej stronie nawet, gdy przeciwległe pasy są oddzielone murkiem. Sygnalizacja świetlna występuje jedynie na dwóch skrzyżowaniach, ale na żadnym nie działała prawidłowo :)
Miasto jest dość zaśmiecone, ale nic nie przebija okolic rzeki, która po prostu tonie w śmieciach. Ciężko tam przejść bez zatykania nosa, ale wszechobecnym kozom najwidoczniej się tam podoba. Poza kozami można spotkać krowę, ale co ciekawe, psów i kotów praktycznie nie ma.
Kraj jest zdecydowanie bardziej ortodoksyjnie muzułmański niż Dżibuti – tam widziałem nawet kilka kościołów chrześcijańskich, tu propagowanie innych niż islam religii jest zakazane, podobnie jak sprzedaż alkoholu. Mimo wszystko kobiety częściej zakrywają tylko włosy niż całą twarz. Nigdzie jeszcze nie słyszałem tak częstych i długich nawoływań do modlitwy. Zaczynają się już o 4.30 rano i podczas pierwszej nocy zostałem bardzo wcześnie obudzony. Potem z premedytacją wybrałem hotel z wentylatorem, który pracując zagłuszał uliczny zgiełk. Meczety, których w centrum nie brakuje, w porze modlitw są wypełnione po brzegi.
W Hargejsie brakuje typowych atrakcji turystycznych. Symbolami miasta są pomniki samolotu i czołgu, pamiętających czasy bombardowań sprzed uzyskania niepodległości. W mieście jest jedno muzeum (wstęp dla obcokrajowców 3 USD), ale w środku niewiele jest do oglądania.
Atrakcją turystyczną z prawdziwego zdarzenia może być tu targ wielbłądów, a ściślej biorąc wszelkich zwierząt hodowlanych. Somalia jest krajem z największą na świecie populacją wielbłądów, więc gdzie jak tutaj wybrać się na taki targ. Jest to jedno z miejsc, gdzie swobodnie można robić zdjęcia i fotografować wielbłądy w każdej konfiguracji. Obok części wielbłądziej jest część kozia i krowia.