Bo, że jest modernizm w architekturze to było oczywiste.
Kiedyś @sko1czek zapytał mnie czemu nie jeżdżę do Afryki. Odpowiedziałem - boję się że mi się za bardzo spodoba, a przecież już i tak mam gdzie jeździć
Nadal tak jest, jednak po pobycie w Brazylii nabrałem ochoty na nowe doświadczenia. Przyszedł więc czas na Afrykę, a i bilety się szybko znalazły.
Najwcześniej kupiłem Victoria Falls, ale zawiesiłem sobie ten bilet. Kolejne było Togo, które zresztą sam znalazłem, ale nie byłem do końca pewny czy to dobry kierunek na początek afrykańskiej przygody. Bilet też się udało zawiesić.
Potem pojawiła się promocją Kenya Airways I tygodniami nie chciała zniknąć. Seszele czy Mauritius to nie dla mnie, ale była też Addis. Uznałem, że miejsce, w którym zyli ludzie w czasie, kiedy u nas nawet małp nie było jest najlepszą destynacją na początek.
Ja zwiedzam powoli, muszę się przyzwyczaić, spróbować zrozumieć, a potem stawiać dalsze kroki. Dlatego od początku wiedziałem, że mój tygodniowy wyjazd to będzie tylko włóczęga po Addis.
Tyle tylko, że kiedyś w aucie córka puściła mi Mulatu Astatke. Kroczek po kroczku odkryłem Ethio Jazz - nie jakiś pośledni gatunek, afrykański kompromis, tylko muzykę co się zowie.
Od tego momentu wiedziałem, co będę robił w dzień, a co wieczorami
Druga córka podesłała mi miejsca, gdzie grają jazz. Plan był gotowy
Sent from my Pixel 7 using TapatalkEthio jazz łączy tradycyjną muzykę etiopska z jazzem. Ojcem, papieżem, Chrystusem jest Mulatu Astatke (właściwie to Jezus - czarny zaczął później Mulatu z nim grał).
Jest legendą, wszyscy z którymi rozmawiałem wiedzą o nim, choć nie wszyscy kojarzą termin Ethio jazz.
Mulatu wyjechał na studia inżynieryjne do UK, a tam poznał jazz i skończył szkoły na zupełnie innym kierunku.
Okazuje się, że jeśli chodzi o łączenie muzyki etiopskiej z zachodnią to wcześniej zaczął to robić ormiański uchodźca Nerses Nalbandian, wspomina się o nim, ale nie przypisuje ojcostwa. Ojciec jest tylko jeden.
Jeśli ojciec to i dzieci. Tych muzyków jest sporo i z tego co zrozumiałem Mulatu miał udział w ich edukacji - co ciekawe występuje w tym i wątek polski, ale o tym później.
Na razie o planowaniu wyjazdu. Nie miałem czasu się do niego przygotować. Po prostu uznałem, że stolica kraju w którym cywilizacja istnieje od tysiącleci, kraju nieskolonizowanego, musi być ciekawa.
Miałem sobie przypomnieć "Cesarza" Kapuścińskiego, nawet wziąłem na Kindle, ale nie zdążyłem.
Przeczytałem arcyciekawą relacje @Woy - to nie mój styl zwiedzania, ale naprawdę byłem pod wrażeniem przygotowania do wyjazdu i wiedzy na temat oglądanych obiektów. Stamtąd również dowiedziałem się o równoległym kursie lokalnych birrów, który dość radykalnie zmienia ceny.
Na początek postanowiłem kupić trochę waluty w PL, okazało się, że w jednym kantorze w Wawie sprzedają ja po relatywnie dobrym kursie (takim jaki jak się później okazało oferują całkiem otwarcie jak na nielegalną, karalną operację, na lotnisku.
Kupiłem kartę SIM z nielimitowanym internetem na 7 dni za 5 dolarów (chyba oficjalna cena to 250 Birr czyli połowa.)
Ponieważ przyleciałem rano - w miarę wyspany, bo na locie do Nairobi miałem dla siebie cały rząd - pomyślałem, że przejdę się do hotelu na piechotę. Tak jak to kiedyś zrobiłem w Bejrucie. Mój plecak ważył z 7 kilo (teraz więcej, bo kawa), więc nie stanowił przeszkody w podróży. Pogoda również była całkiem przyjemna - niskie 20 stopni i trochę chmur.
Widok zaraz za lotniskiem od razu przypadł mi do gustu. Taksówka stara Łada i szkieletorek.
Później dowiedziałem się, że Łady mają prawie równie dobrą opinię co stare Corolle - uchodzą za niezniszczalne.
Po drodze do hotelu wpadłem na kawę, tę z pierwszego zdjęcia. Uwielbiam takie momenty. Miejsce wybrałem, kiedy zrobiłem sobie skrót między głównymi ulicami i trafiłem na okolicę, powiedzmy bardziej tradycyjną. Te uśmiechy, zażenowanie po każdej stronie. A kawa pyszna.
Hotel jak głupol zarezerwowałem i opłaciłem wcześniej, bo wydawał się niedrogi. Zresztą w nim, ani w kilku innych później nie chcieli ode mnie przyjąć pieniędzy w gotówce w birrach. Ponoć trzeba się upierać.
Czytałem, że "afrykański" standard to nie to do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Temu hotelowi nic nie brakowało, łącznie z tym, że był idealnie czysty.
Przyszedłem, w ogóle bez jakiegokolwiek problemu zameldowano mnie ok 11. Zdrzemnąłem się trochę i poszedłem coś zjeść. Obok była jakaś knajpka. Zrozumiano, że chcę jeść, dogadaliśmy się, że to ma być injera, nie makaron. Tam mi jeszcze smakowała injera, potem jednak już nie mogłem jej jeść - ten smak mi nie podchodzi
Danie było wegetariańskie, bo post. Kosztowało z dwoma małymi piwami i kawą jakieś 7-9 zlotych.
W ogóle to nie wiem jak oni mieszczą w siebie te ogromne porcje?
Potem, był to piątek wieczór, nadszedł czas aby wybrać się na jakiś koncert. Wybór padł na Ethio Jazz Village, jak się okazało klub syna Mulatu. Przyszedłem, dowiedziałem się kiedy zaczyna się koncert, ile kosztuje wejście (8 zł). I wtedy, a było już ciemno przypomniałem sobie, że wypada zadbać o gotówkę.
Na ulicy nieopodal sporo typów oferowało najlepszą cenęz ale okoliczności nie były zbyt przyjemne. Pomyślałem, że zrobię to w bezpieczny sposób, prosząc kogoś o pomoc. Rzeczywiście było bezpiecznie, ale kosztowało. Wymiana była po 114, ale prowizja pośrednika wyniosła 14. Trudno, kwota nie była wysoka, całe 150 dolarów.
Wstąpiłem jeszcze na jakiś posiłek tym razem do bardziej typowej knajpy, w której jednak głównie się piło (dużo). Znajdowało się przed nią wspaniale urządzenie do mycia rąk hands free
Potem wróciłem na koncert, a Pani z którą wcześniej rozmawiałem o szczegółach powiedziała, że Mulatu jest na sali. Zaprowadziła mnie do niego, przeprowadziliśmy krótką kurtuazyjną rozmowę. Ustaliliśmy skąd jestem, Mulatu powiedział kogo znasz Polski, z kim grał. No i zrobiłem sobie selfie z papieżem i jego wnuczką - trochę się razem pojawiliśmy we wzajemne udawanie ignorowania.
Sam koncert był OK, ale to była kompromisowa wersja dla turystów zagranicznych, którzy właśnie wrócili z jakiegoś safari. Muzycy starali się grać swoje, ale słuchacze (głównie wycieczka fińska - czego dowiedziałem się od Mulau) podniecali się dopiero wtedy, gdy pojawiały się tańce i śpiewy. Zresztą całkiem przyzwoitej jakości, ale ja nie po to tam przyszedłem.
Po koncercie podszedł do mnie Francuz, ekspat - trochę sobie pogadaliśmy, nawet mieliśmy się spotkać w niedzielę, ale chyba obu nam przeszła na to ochota. Rozmawiało się z nim dobrze - to w końcu Europejczyk, nie Amerykanin, nawet sporo dowiedział się o Etiopii, sporo zwiedził, jednak trochę byłem zniesmaczony, kiedy napruty jak Messerschmitt wsiadł do swojej Toyoty Land Cruiser (tej ładniejszej na rynek Afrykański) i odjechał.
Mimo, że koncert nie był najlepszy (przy czym nie był zły), to piątek mogłem uznać za w pełni udany. Pierwszego dnia spotkałem legendę i nawet miło sobie porozmawialiśmy (na ile pozwalały warunki w czasie koncertu)W sobotę postanowiłem obczaić drugie miejsce z muzyką. Francuz powiedział mi, że tam się chodzi w poniedziałki, więc nie spodziewałem się dowiedzieć czegoś nowego, ale byłem ciekawy jak to wygląda. A wygląda niezwykle.
Wchodzi się tam z takiego rozpierdzielnika
a w środku inny świat. Kolory, sprzęty, nawet galeria jest. Przy czym to wszystko jest trochę slumsowe. Beton, blacha falista, drewno, krzaki. Nawet ognisko się w środku pali (w czasie imprez)
Zastałem tam miłego człowieka, który mi opowiedział co i jak - dowiedziałem się, że nie tylko w poniedziałek, ale i w środę będzie ciekawie.
Potem okazało się, że miły człowiek to Melaku Belay, tancerz i właściciel tego klubu.
Reszta spaceru była już zwyczajna. Poszukiwania ciekawych obiektów. Trochę ich znalazłem.
Jedyna delikatnie nieprzyjemna sytuacja zdarzyła mi się w okolicach Teatru Narodowego - to zresztą całkiem ciekawy budynek. Stal tam jakiś tłumek mężczyzn, z których jedno koniecznie chcieli mnie uszczęśliwić wymianą pieniędzy, inni żebrali, ktoś mnie nawet popchnął w taki dziwny sposób, ale o tym później.
Ciekawych budynków było całkiem sporo. Zaczęło się od przydomowej uprawy anten satelitarnych
To było na zamkniętym osiedlu strzeżonym przez strażnika z kałasznikowem, ale ku mojemu zdziwieniu pozwolił mi wejść. Wzbudziłem wielkie zainteresowanie bawiących się tam dzieci. Musiałem próbować powtarzać imię każdego z nich, a to było bardzo trudne, bo nie dość, że imiona trudne do zapamiętywania, to jeszcze podwójne.
Sam dzielnik wyglądał fajowo
Potem oglądałem już bardziej monumentalną architekturę. Ciekawostką niech będzie to, że MSZ najwyraźniej świadome jakości swojej siedziby ma ja w swoim logo
Odkrycoem był park pomnik przyjaźni Etiopsko - Kubańskiej. Kubańskie wojsko pomogło Etiopii obronić się przed Sudanczykami. Ta woja miała zresztą są szerszy kontekst - nastąpiła tam zmiana zimnowojennych sojuszy, a przegrana chyba była pierwszym krokiem do dekompozycji Somalii.
Na tym dziś (znaczy Wasze dziś) muszę skończyć. Mam co prawda jeszcze ponad godzinę do boardingu, ale siły do pisania brakPiszę już z Londynu. Nie pamiętam co mnie skłoniło do tego, żeby mieć tu 9h na przesiadkę, ale przynajmniej mam czas, aby dalej pisać.
No właśnie - doświadczenie ulicy w Addis. W sumie można podzielić na 3 lub 4 rodzaje.
Na ulicach przelotowych w ciągu dnia jest sporo ludzi. Część idzie, część szuka zarobku, część trudno powiedzieć czego.
Ulice, a zwłaszcza chodniki są w różnym stanie, ale trzeba patrzeć pod nogi, bo dziury czy niezamknięte studzienki zdarzają się nierzadko.
Jest mnóstwo osób, które chcą sprzedać swoje usługi - głównie czyszczenie butów i ważenie oraz towary - jakieś gumy do żucia, i często książki (tu przewagę miało opracowanie pod tytułem "Amharic for foreigners"). Są też uliczne sprzedawczynie kawy, ale to chyba inna kategoria. Jest też dużo osób proszących o pieniądze plus siedzące matki z małymi dziećmi, jakby zahibernowane.
Ważących się nie widziałem, chętnych na czyszczenie butów jest sporo, zresztą one się mocno brudzą na ulicach. Panie od kawy w zasadzie zawsze miały klientów.
Tyle tylko, że ten świat uliczny nie wygląda na cierpiący z głodu, ani skrajnie zaniedbany. Oczywiście jest to osąd całkowicie subiektywny i w żadnym przypadku nie mówię, że ci ludzie cokolwiek udają, prawdopodobnie często są głodni. Nie mam też pojęcia skąd ci, którzy nie zarabiają pozyskują jedzenie.
Miałem takie niewyjaśnione odczucie, że przecież ci ludzie są skrajnie biedni, ale z drugiej strony nie wyglądają na skrajnie wyczerpanych i zaniedbanych. Trudno to opisać, wymaga więcej riserczu.
W bocznych ulicach jest normalne życie, domy zazwyczaj są gorszej jakości, pobudowane z byle czego. Tam jednak nikt nie prosi o pieniądze. To w ogóle dziwne i takie poruszające uczucie chodzenie po tamtych okolicach. Więcej uśmiechów, więcej pozdrowień.
O nie, w jednym miejscu (niedaleko Piazza, gdzie nie dotarłem, albo przeoczyłem) w tym biednym świecie bywały Panie siedzące przed drzwiami i one pozdrawiając zapraszały do siebie, ale ta część pozdrowienia wyglądała na znacznie silniejszą niż zaproszeniowa.
Są też miejsca, gdzie dziwnym trafem spotyka się osoby, które dobrze znają angielski i bardzo powoli przechodzą do tego, że w sumie rozmawiają nie bezinteresownie. W zasadzie to oferta nie jest bardzo szeroka: bycie przewodnikiem i uchronienie mnie przed niebezpieczeństwami miasta, wymiana pieniędzy, marihuana lub inne używki, jedna Pani chciała mi zaoferować śliczne, młode dziewczyny.
Co ciekawe te same osoby potrafiłem spotkać więcej niż raz w różnych miejscach, co jest zadziwiające jak na miasto ponadpięciomilionowe.
Osobna kategoria spotykanych na ulicy to ochroniarze, policjanci czy żołnierze. Jest ich mnóstwo, ochraniają prawie wszystko. Zachowują się różnie i w sposób trochę nieobliczalny. Przed ratuszem doganiali mnie, kiedy podszedłem do ogrodzenia i w ogóle zachowywali się groźnie. Inaczej wyglądała sprawa z żolnierkami, drobniutkim z wielkimi karabinami. One się uśmiechały i w ogóle były całkiem rozmowne. Nawet myślałem czy nie poprosić którejś o zapoznanie do zdjęcia z kałaszem, jednak uznałem, że to cringe. Ja zresztą nie lubię robić zdjęć ludziom.
W związku z tym w tej części zdjęć nie będzie.
No może jedno Ethio kiosk. Budka do sprzedaży towarów a po bokach stanowiska dla czyścicieli butów. To zajęcie tak zmaskulijizowane jak sfeminizowane jest sprzedawanie kawy
Miasto jeśli chodzi o estetykę jest brzydkie. Naprawę, zbudowane z byle czego, pomalowane czymkolwiek biedne okolice są znacznie ładniejsze niż nowe budynki jakości najniższej i powstające całkiem licznie, siłami własnymi lub Chińczyków.
Na tle tej tragedii architektonicznej zdecydowanie na korzyść wyróżniają się budynki z lat 70-tych i 80-tych - czyli te, które przyjechałem tu oglądać (tylko nie wiem jak Wam je zaprezentować, bo ich wgrywanie pojedynczo jest zbyt upierdliwe)
Z nowych fajne są jedynie szkieletory czy budynki na etapie realizacji, na ostateczny efekt bym tu nie liczył
Nie lubię taksówek, lubię chodzić na piechotę lub korzystać z komunikacji publicznej. Addis ma "metro" z czego się bardzo ucieszyłem, bo to jednak środek transportu znacznie bardziej przewidywalny niż autobusy.
Na jakimś forum o Addis na rozważania młodego Norwega wybierającego się tam, że świetnie bo jest metro i na pewno mnóstwo streetfoodów, padły odpowiedzi, że z metra nawet miejscowi boją się korzystać a o streetfoodach może zapomnieć.
Ciekawy byłem o co chodzi? Niebezpieczne metro? Są tylko drogie restauracje?
Akurat metro (a w zasadzie lekka kolej, głównie nadziemna, na jednym kawałku schodząca pod ziemię) miałem koło pierwszego hotelu i miało dojeżdżać w okolice Ethio Jazz Village. Poszedłem na peron, mój plecak został przeszukany zabrano mi wodę, ale nie wsiadłem, bo bym się fizycznie tam nie zmieścił.
Przy kolejnej próbie udało się, ale pojechałem bez biletu, bo myślałem, że w pociągu sprzedają, a ochroniarze mieli tyle śmiechu że mnie, że zapomnieli zapytać o bilet. Tylko pojechałem nie tam gdzie chciałem, bo okazało się, że są dwie linie.
Za trzecim razem już kupiłem bilet, ale tylko zielony, a ponieważ potem przesiadłem się na linię niebieską powinienem mieć też niebieski (tylko, że droga po taki bilet to byłaby wyprawa). Za trzecim razem, w drugiej części miałem nawet miejsce siedzące. Sytuacja jednak zmieniła się diametralnie po 17. Udało mi się wejść, ale istniało ryzyko, że nie wyjdę.
Pakowanie, a w zasadzie upychanie ludzi zajmowało dobre 2 - 3 min na każdej stacji. Niezwykle było to, że reakcją na tę sytuację był śmiech a nie złość.
Bilet na metro kosztuje pół kawy, czyli powiedzmy 40gr.
Później udało mi się odkryć zasadę funkcjonowania minibusów, te na krótkiej trasie kosztują połowę tej ceny.
A z taksówkami też nie jest łatwo, bo kierowcy nie znają miasta, nie rozumieją też mapy. Co z tego, że jest aplikacją, skoro oni nie wiedzą dokąd mają jechać? Zamawianie przez aplikację kończyło się odrzuceniami w większości wypadków. Taksówkarz na ulicy życzył sobie zwykle tak 4 razy więcej i bez problemu schodził do 2 razy więcej. Pokazanie mu ceny z aplikacji niewiele pomagało, bo nie znając mapy i tak nie wiedział co mu chcę przekazać.
Zaletą taksówek nieaplikacyjnych było to, że były Ładami albo 40 letnimi Corollami, kiedy te z aplikacji były przynajmniej po dwa razy młodsze, a czasem nawet zupełnie nowe.
Teraz przeniosę się do innego saloniku w Londynie, potem spróbuję pozbierać w całość architekturę następnie będzie o jazzie i wydarzeniach dramatycznych.
tropikey napisał:
Ale asfalt to mają lepszy, niż u nas w Gdyni. Przynajmniej na tym ostatnim zdjęciu.
No właśnie też ostatnio dostrzegłem, że u nas w wielu miejscach kończy się pierwszy unijny asfalt i pojawiają takie dziury jak za dawnych czasówZdjęcia niestety nie poprzycinane, bo nie mam narzędzia
Na początek bardzo elegancki budynek w Bole (pod lotniskiem), nie widziałem tam niczego choćby zbliżonej jakości
To detal z budynku ministerstwa, bodaj sportu
Jakiś Afrykański Bank Rozwoju czy coś podobnego - ciekawa koncepcja trzech budynków (trzeci się nie zmieścił)
W okolicach ratusza
Sam ratusz - stąd mnie przeganiali
I detal z boku
A to budynek mieszkalny, ładny wydawał się na wpół opuszczony, ale kiedy wszedłem znalazł się jakiś ochroniarz (bez kałasza) który mnie przeganiał
Uniwersytet
Bank Centralny
Ta dolna część biurowca jest pierwsza klasa, podobnie jak falki z budynku obok
Dekoracje na budynku centrum kultury Oromo, wnętrza nie zdążyłem zwiedzić
Bank
Kawiarnia/stacja benzynowa, jeden z moich ulubionych, w środku też jest przyjemnie
Ten budynek jest opuszczony, mam nadzieję, że nie zrobią mu krzywdy
Kolejny bank
Była ambasada Linii
Poczta
MSZ, wyraźnie dumne ze swojego budynku
To nie są wszystkie budowle na które zwróciłem uwagę, ale na potrzeby tej relacji chyba ich w zupełności wystarczy. Dalej będzie o innych sprawach.Oglądając miasto doczekałem do poniedziałku. Wtedy miał być the koncert w Fendice.
Wejście 100 Birr (7-8 zł), w środku tłum. Mieszkania ekspacko lokalna. Bardzo przyjemna atmosfera, ludzie się znają dużymi grupami. Podchodzi do mnie Melaku, mówi jak się cieszy. Mile.
Koncert bardzo dobry. Grał Negarit Band - znajdowalny w serwisach streamingowych. Trochę inaczej niż na płycie, bo nie było podkładów folkowych. Potem jam session - każdy mógł grać z muzykami. Jeden lepiej, drugi gorzej. Tu macie gorzej:
Po koncercie sam nie wiem jak zacząłem rozmowę z jedną Etiopianką. Bardzo przyjemną. Super mądra dziewczyna, mówiąca po angielsku tak, że aż mi było wstyd tego jak ja mówię. Rozmawialiśmy o Etiopii, świecie, muzyce.Okazało się, że jest wokalistką, studiowała, ale jej się odechciało, teraz śpiewa. Najbardziej niezwykłe było to, że jak mi powiedziała - ona z tym świetnym angielskim, rozumieniem świata nie tylko nie była za, ale nawet nie opuściła Addis. Bo na Etiopię zawsze będzie czas, a procedury związane z paszportem, wizą są niezwykle upierdliwe. I to mówiła kobieta z uprzywilejowanej klasy, córka znanego muzyka.
Po koncercie podszedłem też porozmawiać z perkusistą. Zapytał mnie skąd jestem, ja mu odpowiedziałem, a on ma to do mnie po polsku! Okazało się, że studiował w Katowicach, wyjechał jakoś z rekomendacji Mulatu, mieszkał w Stanach, ale wrócił do Etiopii i mówi, że mu tam dobrze. To Teferi Assefa, jakby kogoś to interesowało.
Po koncercie dowiedziałem się, że Negarit, w okrojonym składzie gra następnego dnia w klubie Upscale. Obczaiłem miejsce, wyglądało gorzej, ale co tam.
W międzyczasie zmieniłem hotel na taki położony w Bole, gdzie dało się płacić w Birrach, więc wyszło po taniości. Do upscale było kilka km, ale pomyślałem sobie, że się przejdę, bo koncert miał być wcześniej, pooglądam okolicę coś zjem i akurat przyjdzie czas na koncert.
Tyle, że po drodze znów okazało się, że tak jak wcześniej ktoś do mnie podszedł, uderzył w ramię, jakoś dziwnie się zawinął. Powiedziałem mu co o tym myślę, a potem dalej pomyślałem i efektem tego była konstatacja, że mam pustą kieszeń, w której była kasa na wieczór. Nie za dużo tak ok 30 dolarów, ale żal. Miałem jeszcze dolary nie w kieszeni, więc wymieniłem i aż tak bardzo się nie przejmowałem oprócz opowiadania o tym jak mimo ostrzeżeń dałem się nabrać.
Koncert był słabszy od poniedziałkowego, publiczność głównie lokalna i raczej zamożna sądząc po zamówieniach (fancy drinki, wódka i gin na butelki). Nie mam jednak co narzekać fajnie się patrzylo na ludzi, a muzycy choć nie znaleźli się w sytuacji w której mogli grać spektakularnie, grali bardzo dobrze. Fajnym momentem było kiedy saksofonista zaprosił mnie do jammowania - widzieliśmy się dzień wcześniej, ja niestety muzykę umiem tylko słuchać.
Koncert zaczął się wcześniej, nie trwał jakoś długo przed północą byłem z powrotem w hotelu, a tam ukradzione mi pieniądze znalazłem w kieszeni drugich spodni, podejrzewam że gdybym je miał ze sobą to bym je wtedy stracił To jeszcze nie koniec dramatów, ale na razie nastała środa. Wieczorem koncert w Fendice, po którym wiele sobie obiecywałem, a plany na dzień dotyczyły kontaktów z przebogatym dziedzictwem kulturowym.
Wybór padł na znajdujący się w Addis kościół wykuty w skale. Nie spektakularny, nieskończony ale blisko.
Aplikacja Rose pokazywała trasę, cenę 10 zł więc wsiadam i jadę. Jednak kierowca mi mówi, że pierwsze słyszy, ja mu żeby jechał jak go nawigacja prowadzi. Jechał, ale droga się skończyła. Inna droga była zablokowana przez wojsko. Powiedziałem w takim razie, żeby zawiózł mnie tam skąd widziałem ścieżkę do kościoła. On czy na pewno, czy się nie boję. Ja, że nie, on że może jednak pójdę tam gdzie wojsko, ja że nie jeśli czegoś się boję to właśnie wojska. Wysadził ja poszedłem i dzielnie szedłem tam gdzie były zabudowania, ale dalej pomyślałem, że może jednak nie, ryzyko jest w sumie niewielkie, ale zostało mi 40 min drogi przez zupełną pustkę. I tak kościoła nie zobaczyłem. W zamian pojechałem do Muzeum Narodowego. Wspaniałe miejsce! Dobra ekspozycja świetny budynek. Tylko dlaczego państwo pozostawiło go samemu sobie? Jak można nie skorzystać z szansy promowania kraju?
Chińczycy za to nie płacą, ich to w końcu zupełnie nie interesuje
To się nazywa początek - przyjechać do kraju będąc zainspirowanym muzyką gościa, którego na miejscu poznajesz.Etiopia, zwłaszcza Addis, to świetne miejsce na początek przygody z Afryką poniżej Sahary.PS Cieszę się, że mogłem zainspirować, po to piszemy relacje.
tropikey napisał:Ale asfalt to mają lepszy, niż u nas w Gdyni. Przynajmniej na tym ostatnim zdjęciu.No właśnie też ostatnio dostrzegłem, że u nas w wielu miejscach kończy się pierwszy unijny asfalt i pojawiają takie dziury jak za dawnych czasów
@igore ja Ciebie nie zignorowałem, tylko wyszło mi, że odpowiedzieć mogę już po zakończeniu właściwej relacji. Ja to bym raczej pomyślal o Feli Kuti. Zresztą Nigeria i muzyka to musi być super doświadczenie. Jednak w Etiopii chodzi też o co innego - bo to cała szkoła z tego powstała. Niewielka rozmiarami, lecz profesjona i spójna, choć Mulatu z Czarnym Chrystusem bawił się też w hiphop ethio jazz
Kiedyś @sko1czek zapytał mnie czemu nie jeżdżę do Afryki. Odpowiedziałem - boję się że mi się za bardzo spodoba, a przecież już i tak mam gdzie jeździć
Nadal tak jest, jednak po pobycie w Brazylii nabrałem ochoty na nowe doświadczenia. Przyszedł więc czas na Afrykę, a i bilety się szybko znalazły.
Najwcześniej kupiłem Victoria Falls, ale zawiesiłem sobie ten bilet. Kolejne było Togo, które zresztą sam znalazłem, ale nie byłem do końca pewny czy to dobry kierunek na początek afrykańskiej przygody. Bilet też się udało zawiesić.
Potem pojawiła się promocją Kenya Airways I tygodniami nie chciała zniknąć. Seszele czy Mauritius to nie dla mnie, ale była też Addis. Uznałem, że miejsce, w którym zyli ludzie w czasie, kiedy u nas nawet małp nie było jest najlepszą destynacją na początek.
Ja zwiedzam powoli, muszę się przyzwyczaić, spróbować zrozumieć, a potem stawiać dalsze kroki. Dlatego od początku wiedziałem, że mój tygodniowy wyjazd to będzie tylko włóczęga po Addis.
Tyle tylko, że kiedyś w aucie córka puściła mi Mulatu Astatke. Kroczek po kroczku odkryłem Ethio Jazz - nie jakiś pośledni gatunek, afrykański kompromis, tylko muzykę co się zowie.
Od tego momentu wiedziałem, co będę robił w dzień, a co wieczorami
Druga córka podesłała mi miejsca, gdzie grają jazz. Plan był gotowy
Sent from my Pixel 7 using TapatalkEthio jazz łączy tradycyjną muzykę etiopska z jazzem. Ojcem, papieżem, Chrystusem jest Mulatu Astatke (właściwie to Jezus - czarny zaczął później Mulatu z nim grał).
Jest legendą, wszyscy z którymi rozmawiałem wiedzą o nim, choć nie wszyscy kojarzą termin Ethio jazz.
Mulatu wyjechał na studia inżynieryjne do UK, a tam poznał jazz i skończył szkoły na zupełnie innym kierunku.
Okazuje się, że jeśli chodzi o łączenie muzyki etiopskiej z zachodnią to wcześniej zaczął to robić ormiański uchodźca Nerses Nalbandian, wspomina się o nim, ale nie przypisuje ojcostwa. Ojciec jest tylko jeden.
Jeśli ojciec to i dzieci. Tych muzyków jest sporo i z tego co zrozumiałem Mulatu miał udział w ich edukacji - co ciekawe występuje w tym i wątek polski, ale o tym później.
Na razie o planowaniu wyjazdu. Nie miałem czasu się do niego przygotować. Po prostu uznałem, że stolica kraju w którym cywilizacja istnieje od tysiącleci, kraju nieskolonizowanego, musi być ciekawa.
Miałem sobie przypomnieć "Cesarza" Kapuścińskiego, nawet wziąłem na Kindle, ale nie zdążyłem.
Przeczytałem arcyciekawą relacje @Woy - to nie mój styl zwiedzania, ale naprawdę byłem pod wrażeniem przygotowania do wyjazdu i wiedzy na temat oglądanych obiektów. Stamtąd również dowiedziałem się o równoległym kursie lokalnych birrów, który dość radykalnie zmienia ceny.
Na początek postanowiłem kupić trochę waluty w PL, okazało się, że w jednym kantorze w Wawie sprzedają ja po relatywnie dobrym kursie (takim jaki jak się później okazało oferują całkiem otwarcie jak na nielegalną, karalną operację, na lotnisku.
Kupiłem kartę SIM z nielimitowanym internetem na 7 dni za 5 dolarów (chyba oficjalna cena to 250 Birr czyli połowa.)
Ponieważ przyleciałem rano - w miarę wyspany, bo na locie do Nairobi miałem dla siebie cały rząd - pomyślałem, że przejdę się do hotelu na piechotę. Tak jak to kiedyś zrobiłem w Bejrucie. Mój plecak ważył z 7 kilo (teraz więcej, bo kawa), więc nie stanowił przeszkody w podróży. Pogoda również była całkiem przyjemna - niskie 20 stopni i trochę chmur.
Widok zaraz za lotniskiem od razu przypadł mi do gustu. Taksówka stara Łada i szkieletorek.
Później dowiedziałem się, że Łady mają prawie równie dobrą opinię co stare Corolle - uchodzą za niezniszczalne.
Po drodze do hotelu wpadłem na kawę, tę z pierwszego zdjęcia. Uwielbiam takie momenty. Miejsce wybrałem, kiedy zrobiłem sobie skrót między głównymi ulicami i trafiłem na okolicę, powiedzmy bardziej tradycyjną. Te uśmiechy, zażenowanie po każdej stronie. A kawa pyszna.
Hotel jak głupol zarezerwowałem i opłaciłem wcześniej, bo wydawał się niedrogi. Zresztą w nim, ani w kilku innych później nie chcieli ode mnie przyjąć pieniędzy w gotówce w birrach. Ponoć trzeba się upierać.
Czytałem, że "afrykański" standard to nie to do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Temu hotelowi nic nie brakowało, łącznie z tym, że był idealnie czysty.
Przyszedłem, w ogóle bez jakiegokolwiek problemu zameldowano mnie ok 11. Zdrzemnąłem się trochę i poszedłem coś zjeść. Obok była jakaś knajpka. Zrozumiano, że chcę jeść, dogadaliśmy się, że to ma być injera, nie makaron. Tam mi jeszcze smakowała injera, potem jednak już nie mogłem jej jeść - ten smak mi nie podchodzi
Danie było wegetariańskie, bo post. Kosztowało z dwoma małymi piwami i kawą jakieś 7-9 zlotych.
W ogóle to nie wiem jak oni mieszczą w siebie te ogromne porcje?
Potem, był to piątek wieczór, nadszedł czas aby wybrać się na jakiś koncert. Wybór padł na Ethio Jazz Village, jak się okazało klub syna Mulatu. Przyszedłem, dowiedziałem się kiedy zaczyna się koncert, ile kosztuje wejście (8 zł). I wtedy, a było już ciemno przypomniałem sobie, że wypada zadbać o gotówkę.
Na ulicy nieopodal sporo typów oferowało najlepszą cenęz ale okoliczności nie były zbyt przyjemne. Pomyślałem, że zrobię to w bezpieczny sposób, prosząc kogoś o pomoc. Rzeczywiście było bezpiecznie, ale kosztowało. Wymiana była po 114, ale prowizja pośrednika wyniosła 14. Trudno, kwota nie była wysoka, całe 150 dolarów.
Wstąpiłem jeszcze na jakiś posiłek tym razem do bardziej typowej knajpy, w której jednak głównie się piło (dużo). Znajdowało się przed nią wspaniale urządzenie do mycia rąk hands free
Potem wróciłem na koncert, a Pani z którą wcześniej rozmawiałem o szczegółach powiedziała, że Mulatu jest na sali. Zaprowadziła mnie do niego, przeprowadziliśmy krótką kurtuazyjną rozmowę. Ustaliliśmy skąd jestem, Mulatu powiedział kogo znasz Polski, z kim grał. No i zrobiłem sobie selfie z papieżem i jego wnuczką - trochę się razem pojawiliśmy we wzajemne udawanie ignorowania.
Sam koncert był OK, ale to była kompromisowa wersja dla turystów zagranicznych, którzy właśnie wrócili z jakiegoś safari. Muzycy starali się grać swoje, ale słuchacze (głównie wycieczka fińska - czego dowiedziałem się od Mulau) podniecali się dopiero wtedy, gdy pojawiały się tańce i śpiewy. Zresztą całkiem przyzwoitej jakości, ale ja nie po to tam przyszedłem.
Po koncercie podszedł do mnie Francuz, ekspat - trochę sobie pogadaliśmy, nawet mieliśmy się spotkać w niedzielę, ale chyba obu nam przeszła na to ochota. Rozmawiało się z nim dobrze - to w końcu Europejczyk, nie Amerykanin, nawet sporo dowiedział się o Etiopii, sporo zwiedził, jednak trochę byłem zniesmaczony, kiedy napruty jak Messerschmitt wsiadł do swojej Toyoty Land Cruiser (tej ładniejszej na rynek Afrykański) i odjechał.
Mimo, że koncert nie był najlepszy (przy czym nie był zły), to piątek mogłem uznać za w pełni udany. Pierwszego dnia spotkałem legendę i nawet miło sobie porozmawialiśmy (na ile pozwalały warunki w czasie koncertu)W sobotę postanowiłem obczaić drugie miejsce z muzyką. Francuz powiedział mi, że tam się chodzi w poniedziałki, więc nie spodziewałem się dowiedzieć czegoś nowego, ale byłem ciekawy jak to wygląda. A wygląda niezwykle.
Wchodzi się tam z takiego rozpierdzielnika
a w środku inny świat. Kolory, sprzęty, nawet galeria jest. Przy czym to wszystko jest trochę slumsowe. Beton, blacha falista, drewno, krzaki. Nawet ognisko się w środku pali (w czasie imprez)
Zastałem tam miłego człowieka, który mi opowiedział co i jak - dowiedziałem się, że nie tylko w poniedziałek, ale i w środę będzie ciekawie.
Potem okazało się, że miły człowiek to Melaku Belay, tancerz i właściciel tego klubu.
Reszta spaceru była już zwyczajna. Poszukiwania ciekawych obiektów. Trochę ich znalazłem.
Jedyna delikatnie nieprzyjemna sytuacja zdarzyła mi się w okolicach Teatru Narodowego - to zresztą całkiem ciekawy budynek. Stal tam jakiś tłumek mężczyzn, z których jedno koniecznie chcieli mnie uszczęśliwić wymianą pieniędzy, inni żebrali, ktoś mnie nawet popchnął w taki dziwny sposób, ale o tym później.
Ciekawych budynków było całkiem sporo. Zaczęło się od przydomowej uprawy anten satelitarnych
To było na zamkniętym osiedlu strzeżonym przez strażnika z kałasznikowem, ale ku mojemu zdziwieniu pozwolił mi wejść. Wzbudziłem wielkie zainteresowanie bawiących się tam dzieci. Musiałem próbować powtarzać imię każdego z nich, a to było bardzo trudne, bo nie dość, że imiona trudne do zapamiętywania, to jeszcze podwójne.
Sam dzielnik wyglądał fajowo
Potem oglądałem już bardziej monumentalną architekturę. Ciekawostką niech będzie to, że MSZ najwyraźniej świadome jakości swojej siedziby ma ja w swoim logo
Odkrycoem był park pomnik przyjaźni Etiopsko - Kubańskiej. Kubańskie wojsko pomogło Etiopii obronić się przed Sudanczykami. Ta woja miała zresztą są szerszy kontekst - nastąpiła tam zmiana zimnowojennych sojuszy, a przegrana chyba była pierwszym krokiem do dekompozycji Somalii.
Na tym dziś (znaczy Wasze dziś) muszę skończyć. Mam co prawda jeszcze ponad godzinę do boardingu, ale siły do pisania brakPiszę już z Londynu. Nie pamiętam co mnie skłoniło do tego, żeby mieć tu 9h na przesiadkę, ale przynajmniej mam czas, aby dalej pisać.
No właśnie - doświadczenie ulicy w Addis. W sumie można podzielić na 3 lub 4 rodzaje.
Na ulicach przelotowych w ciągu dnia jest sporo ludzi. Część idzie, część szuka zarobku, część trudno powiedzieć czego.
Ulice, a zwłaszcza chodniki są w różnym stanie, ale trzeba patrzeć pod nogi, bo dziury czy niezamknięte studzienki zdarzają się nierzadko.
Jest mnóstwo osób, które chcą sprzedać swoje usługi - głównie czyszczenie butów i ważenie oraz towary - jakieś gumy do żucia, i często książki (tu przewagę miało opracowanie pod tytułem "Amharic for foreigners"). Są też uliczne sprzedawczynie kawy, ale to chyba inna kategoria. Jest też dużo osób proszących o pieniądze plus siedzące matki z małymi dziećmi, jakby zahibernowane.
Ważących się nie widziałem, chętnych na czyszczenie butów jest sporo, zresztą one się mocno brudzą na ulicach. Panie od kawy w zasadzie zawsze miały klientów.
Tyle tylko, że ten świat uliczny nie wygląda na cierpiący z głodu, ani skrajnie zaniedbany. Oczywiście jest to osąd całkowicie subiektywny i w żadnym przypadku nie mówię, że ci ludzie cokolwiek udają, prawdopodobnie często są głodni. Nie mam też pojęcia skąd ci, którzy nie zarabiają pozyskują jedzenie.
Miałem takie niewyjaśnione odczucie, że przecież ci ludzie są skrajnie biedni, ale z drugiej strony nie wyglądają na skrajnie wyczerpanych i zaniedbanych. Trudno to opisać, wymaga więcej riserczu.
W bocznych ulicach jest normalne życie, domy zazwyczaj są gorszej jakości, pobudowane z byle czego. Tam jednak nikt nie prosi o pieniądze. To w ogóle dziwne i takie poruszające uczucie chodzenie po tamtych okolicach. Więcej uśmiechów, więcej pozdrowień.
O nie, w jednym miejscu (niedaleko Piazza, gdzie nie dotarłem, albo przeoczyłem) w tym biednym świecie bywały Panie siedzące przed drzwiami i one pozdrawiając zapraszały do siebie, ale ta część pozdrowienia wyglądała na znacznie silniejszą niż zaproszeniowa.
Są też miejsca, gdzie dziwnym trafem spotyka się osoby, które dobrze znają angielski i bardzo powoli przechodzą do tego, że w sumie rozmawiają nie bezinteresownie. W zasadzie to oferta nie jest bardzo szeroka: bycie przewodnikiem i uchronienie mnie przed niebezpieczeństwami miasta, wymiana pieniędzy, marihuana lub inne używki, jedna Pani chciała mi zaoferować śliczne, młode dziewczyny.
Co ciekawe te same osoby potrafiłem spotkać więcej niż raz w różnych miejscach, co jest zadziwiające jak na miasto ponadpięciomilionowe.
Osobna kategoria spotykanych na ulicy to ochroniarze, policjanci czy żołnierze. Jest ich mnóstwo, ochraniają prawie wszystko. Zachowują się różnie i w sposób trochę nieobliczalny. Przed ratuszem doganiali mnie, kiedy podszedłem do ogrodzenia i w ogóle zachowywali się groźnie. Inaczej wyglądała sprawa z żolnierkami, drobniutkim z wielkimi karabinami. One się uśmiechały i w ogóle były całkiem rozmowne. Nawet myślałem czy nie poprosić którejś o zapoznanie do zdjęcia z kałaszem, jednak uznałem, że to cringe. Ja zresztą nie lubię robić zdjęć ludziom.
W związku z tym w tej części zdjęć nie będzie.
No może jedno Ethio kiosk. Budka do sprzedaży towarów a po bokach stanowiska dla czyścicieli butów. To zajęcie tak zmaskulijizowane jak sfeminizowane jest sprzedawanie kawy
Na tle tej tragedii architektonicznej zdecydowanie na korzyść wyróżniają się budynki z lat 70-tych i 80-tych - czyli te, które przyjechałem tu oglądać (tylko nie wiem jak Wam je zaprezentować, bo ich wgrywanie pojedynczo jest zbyt upierdliwe)
Z nowych fajne są jedynie szkieletory czy budynki na etapie realizacji, na ostateczny efekt bym tu nie liczył
Na jakimś forum o Addis na rozważania młodego Norwega wybierającego się tam, że świetnie bo jest metro i na pewno mnóstwo streetfoodów, padły odpowiedzi, że z metra nawet miejscowi boją się korzystać a o streetfoodach może zapomnieć.
Ciekawy byłem o co chodzi? Niebezpieczne metro? Są tylko drogie restauracje?
Akurat metro (a w zasadzie lekka kolej, głównie nadziemna, na jednym kawałku schodząca pod ziemię) miałem koło pierwszego hotelu i miało dojeżdżać w okolice Ethio Jazz Village. Poszedłem na peron, mój plecak został przeszukany zabrano mi wodę, ale nie wsiadłem, bo bym się fizycznie tam nie zmieścił.
Przy kolejnej próbie udało się, ale pojechałem bez biletu, bo myślałem, że w pociągu sprzedają, a ochroniarze mieli tyle śmiechu że mnie, że zapomnieli zapytać o bilet. Tylko pojechałem nie tam gdzie chciałem, bo okazało się, że są dwie linie.
Za trzecim razem już kupiłem bilet, ale tylko zielony, a ponieważ potem przesiadłem się na linię niebieską powinienem mieć też niebieski (tylko, że droga po taki bilet to byłaby wyprawa). Za trzecim razem, w drugiej części miałem nawet miejsce siedzące. Sytuacja jednak zmieniła się diametralnie po 17. Udało mi się wejść, ale istniało ryzyko, że nie wyjdę.
Pakowanie, a w zasadzie upychanie ludzi zajmowało dobre 2 - 3 min na każdej stacji. Niezwykle było to, że reakcją na tę sytuację był śmiech a nie złość.
Bilet na metro kosztuje pół kawy, czyli powiedzmy 40gr.
Później udało mi się odkryć zasadę funkcjonowania minibusów, te na krótkiej trasie kosztują połowę tej ceny.
A z taksówkami też nie jest łatwo, bo kierowcy nie znają miasta, nie rozumieją też mapy. Co z tego, że jest aplikacją, skoro oni nie wiedzą dokąd mają jechać? Zamawianie przez aplikację kończyło się odrzuceniami w większości wypadków. Taksówkarz na ulicy życzył sobie zwykle tak 4 razy więcej i bez problemu schodził do 2 razy więcej. Pokazanie mu ceny z aplikacji niewiele pomagało, bo nie znając mapy i tak nie wiedział co mu chcę przekazać.
Zaletą taksówek nieaplikacyjnych było to, że były Ładami albo 40 letnimi Corollami, kiedy te z aplikacji były przynajmniej po dwa razy młodsze, a czasem nawet zupełnie nowe.
Teraz przeniosę się do innego saloniku w Londynie, potem spróbuję pozbierać w całość architekturę następnie będzie o jazzie i wydarzeniach dramatycznych.
Na początek bardzo elegancki budynek w Bole (pod lotniskiem), nie widziałem tam niczego choćby zbliżonej jakości
To detal z budynku ministerstwa, bodaj sportu
Jakiś Afrykański Bank Rozwoju czy coś podobnego - ciekawa koncepcja trzech budynków (trzeci się nie zmieścił)
W okolicach ratusza
Sam ratusz - stąd mnie przeganiali
I detal z boku
A to budynek mieszkalny, ładny wydawał się na wpół opuszczony, ale kiedy wszedłem znalazł się jakiś ochroniarz (bez kałasza) który mnie przeganiał
Uniwersytet
Bank Centralny
Ta dolna część biurowca jest pierwsza klasa, podobnie jak falki z budynku obok
Dekoracje na budynku centrum kultury Oromo, wnętrza nie zdążyłem zwiedzić
Bank
Kawiarnia/stacja benzynowa, jeden z moich ulubionych, w środku też jest przyjemnie
Ten budynek jest opuszczony, mam nadzieję, że nie zrobią mu krzywdy
Kolejny bank
Była ambasada Linii
Poczta
MSZ, wyraźnie dumne ze swojego budynku
To nie są wszystkie budowle na które zwróciłem uwagę, ale na potrzeby tej relacji chyba ich w zupełności wystarczy. Dalej będzie o innych sprawach.Oglądając miasto doczekałem do poniedziałku. Wtedy miał być the koncert w Fendice.
Wejście 100 Birr (7-8 zł), w środku tłum. Mieszkania ekspacko lokalna. Bardzo przyjemna atmosfera, ludzie się znają dużymi grupami. Podchodzi do mnie Melaku, mówi jak się cieszy. Mile.
Koncert bardzo dobry. Grał Negarit Band - znajdowalny w serwisach streamingowych. Trochę inaczej niż na płycie, bo nie było podkładów folkowych. Potem jam session - każdy mógł grać z muzykami. Jeden lepiej, drugi gorzej. Tu macie gorzej:
https://www.instagram.com/reel/C4YxtnDo ... 56bzV3eQ==
Ale i w części jamowej bywało naprawdę dobrze.
Po koncercie sam nie wiem jak zacząłem rozmowę z jedną Etiopianką. Bardzo przyjemną. Super mądra dziewczyna, mówiąca po angielsku tak, że aż mi było wstyd tego jak ja mówię. Rozmawialiśmy o Etiopii, świecie, muzyce.Okazało się, że jest wokalistką, studiowała, ale jej się odechciało, teraz śpiewa. Najbardziej niezwykłe było to, że jak mi powiedziała - ona z tym świetnym angielskim, rozumieniem świata nie tylko nie była za, ale nawet nie opuściła Addis. Bo na Etiopię zawsze będzie czas, a procedury związane z paszportem, wizą są niezwykle upierdliwe. I to mówiła kobieta z uprzywilejowanej klasy, córka znanego muzyka.
Po koncercie podszedłem też porozmawiać z perkusistą. Zapytał mnie skąd jestem, ja mu odpowiedziałem, a on ma to do mnie po polsku! Okazało się, że studiował w Katowicach, wyjechał jakoś z rekomendacji Mulatu, mieszkał w Stanach, ale wrócił do Etiopii i mówi, że mu tam dobrze. To Teferi Assefa, jakby kogoś to interesowało.
Po koncercie dowiedziałem się, że Negarit, w okrojonym składzie gra następnego dnia w klubie Upscale. Obczaiłem miejsce, wyglądało gorzej, ale co tam.
W międzyczasie zmieniłem hotel na taki położony w Bole, gdzie dało się płacić w Birrach, więc wyszło po taniości. Do upscale było kilka km, ale pomyślałem sobie, że się przejdę, bo koncert miał być wcześniej, pooglądam okolicę coś zjem i akurat przyjdzie czas na koncert.
Tyle, że po drodze znów okazało się, że tak jak wcześniej ktoś do mnie podszedł, uderzył w ramię, jakoś dziwnie się zawinął. Powiedziałem mu co o tym myślę, a potem dalej pomyślałem i efektem tego była konstatacja, że mam pustą kieszeń, w której była kasa na wieczór. Nie za dużo tak ok 30 dolarów, ale żal. Miałem jeszcze dolary nie w kieszeni, więc wymieniłem i aż tak bardzo się nie przejmowałem oprócz opowiadania o tym jak mimo ostrzeżeń dałem się nabrać.
Koncert był słabszy od poniedziałkowego, publiczność głównie lokalna i raczej zamożna sądząc po zamówieniach (fancy drinki, wódka i gin na butelki). Nie mam jednak co narzekać fajnie się patrzylo na ludzi, a muzycy choć nie znaleźli się w sytuacji w której mogli grać spektakularnie, grali bardzo dobrze. Fajnym momentem było kiedy saksofonista zaprosił mnie do jammowania - widzieliśmy się dzień wcześniej, ja niestety muzykę umiem tylko słuchać.
Koncert zaczął się wcześniej, nie trwał jakoś długo przed północą byłem z powrotem w hotelu, a tam ukradzione mi pieniądze znalazłem w kieszeni drugich spodni, podejrzewam że gdybym je miał ze sobą to bym je wtedy stracił
Wybór padł na znajdujący się w Addis kościół wykuty w skale. Nie spektakularny, nieskończony ale blisko.
Aplikacja Rose pokazywała trasę, cenę 10 zł więc wsiadam i jadę. Jednak kierowca mi mówi, że pierwsze słyszy, ja mu żeby jechał jak go nawigacja prowadzi. Jechał, ale droga się skończyła. Inna droga była zablokowana przez wojsko. Powiedziałem w takim razie, żeby zawiózł mnie tam skąd widziałem ścieżkę do kościoła. On czy na pewno, czy się nie boję. Ja, że nie, on że może jednak pójdę tam gdzie wojsko, ja że nie jeśli czegoś się boję to właśnie wojska. Wysadził ja poszedłem i dzielnie szedłem tam gdzie były zabudowania, ale dalej pomyślałem, że może jednak nie, ryzyko jest w sumie niewielkie, ale zostało mi 40 min drogi przez zupełną pustkę. I tak kościoła nie zobaczyłem. W zamian pojechałem do Muzeum Narodowego. Wspaniałe miejsce! Dobra ekspozycja świetny budynek. Tylko dlaczego państwo pozostawiło go samemu sobie? Jak można nie skorzystać z szansy promowania kraju?
Chińczycy za to nie płacą, ich to w końcu zupełnie nie interesuje